Gotowanie posiłku na palniku z puszki tuńczyka

Czy uwierzysz, że do ugotowania szklanki ryżu potrzeba Ci jedynie garnka i puszki tuńczyka? Nie wierzysz? To oglądaj.

Tak. Z puszki tuńczyka w oleju można zrobić palnik, tylko trzeba najpierw wyciągnąć z niej tuńczyka. Ale nie wyrzucać, bo można go potem zjeść z tym ryżem.

Sam palnik wymaga jeszcze tylko kawałka kartonu zwiniętego w ciasną spiralę, który zadziała jak bardzo efektywny knot.

Nie róbcie tego w domu, bo sobie cały okopcicie i zasmrodzicie. Ale to działa.

Z moich testów wynika, że zawartość oleju w puszce tuńczyka wystarczy na podtrzymanie płomienia przez prawie godzinę. Tu macie cały film z potwierdzającego te słowa eksperymentu.

Nie pokażę całego procesu gotowania ryżu na puszce po tuńczyku, bo przez pomyłkę skasowałem ¾ plików z karty pamięci. Będziecie musieli sobie trochę sami wyobrazić. 🙂

Tuńczyka z puszki odłożyłem do miski na sałatkę. Lepszy jest tuńczyk w kawałku niż ten rozdrobniony, bo łatwiej oddzielić go od oleju. Tu akurat użyłem rozdrobnionego, to był błąd.

Sam palnik umieściłem w starym nierdzewnym ociekaczu na sztućce, który zadziałał jak doskonała kuchenka (pomysł podpatrzyłem u Larsa). Na ociekaczu umieściłem garnek.

Trochę trwało nim woda się zagotowała, ale w końcu się to udało. I tu mniej więcej kończy się mój materiał.

Potem wsypujemy ryż do garnka, gotujemy kilka minut, zdejmujemy z palnika i pakujemy pod kołdrę. Najpierw warto owinąć gazetą, bo od spodu będzie bardzo okopcony. Po godzinie pod pierzyną mamy gotowy ryż.

Ja użyłem przepisu ze szklanką ryżu gotowanego w 2 i ¼ szklanki wody, ale nie wyszedł na sypko. Możliwe, że za długo trzymałem go na kuchence.

Wiem, że bez materiału wideo trochę trudno w to uwierzyć, ale nie macie wyjścia. Musicie sami to sprawdzić. Albo obejrzeć ten 57-minutowy materiał pokazujący, jak długo działa taki palnik. 🙂

Krzysztof Lis

Magister inżynier mechanik. Interesuje się odnawialnymi źródłami energii, biopaliwami i nowoczesnym survivalem.

Mogą Cię zainteresować także...

25 komentarzy

  1. Michał pisze:

    Ten palnik jest jednorazowy?

    • Krzysztof Lis pisze:

      Niekoniecznie. Jeśli uda Ci się go zgasić (byle nie wodą! — najlepiej przykrywając kawałkiem blachy), możesz rozpalić go ponownie, ewentualnie będziesz musiał wymienić w nim kartonowy knot.

  2. IWAN pisze:

    Polecam gotowanie ryżu, czy kaszy w ten sposób również na gazie. Ważny jest stosunek wody do ryżu/kaszy (dwie porcje wody na jedną porcję ryżu – stosunek objętościowy), oraz moment, w którym całość ściąga się z palnika i zawija w śpiwór/kołdrę (garnek ściągamy w momencie, kiedy poziom wody będzie ciut mniejszy, niż poziom ryżu). Z moich doświadczeń wynika również, że nie należy ryżu mieszać w trakcie gotowania, a jedynie pilnować momentu, kiedy poziom wody nieznacznie spadnie poniżej poziomu ryżu. Jeszcze nigdy nie udało mi się przypalić w ten sposób garnka, jeżeli płomień był mały.

    • IWAN pisze:

      Ważny szczegół, o którym zapomniałem. Ryż zalewamy zimną wodą, całość dochodzi razem od temperatury pokojowej do wrzenia. Sól – jeżeli Ktoś lubi sól, to winien ją rozpuścić w zimnej/letniej wodzie, którą doleje do ryżu/kaszy, ewentualnie posolić gotowe danie na talerzu.

      • Albert pisze:

        Dokładnie. Ważny jest stosunek wody do ryżu (2 porcje wody na 1 porcję ryżu). Jeżeli chcemy ryż na sypko to można dodać łyżkę oleju lub oliwy do gotującego się ryżu.

  3. marabut pisze:

    Bardzo fajny, prosty i pomysłowy sposób. Zapisuję w mojej osobistej encyklopedii przetrwania, bardzo dziękuję. Ze swojej strony podzielę się własnym patentem na energooszczędne gotowanie ryżu. Mówię własnym ale jest to po prostu gotowanie po japońsku, czyli tak „umycie” ryżu w wodzie , następnie namoczenie go w zimnej wodzie ( musi cały stać się biały) następnie gotujemy pod przykryciem na małym ogniu proporcje wody 1:2 + jeszcze troszkę 😉 zależy to od gatunku ryżu. Gotujemy do momentu wchłonięcia całej wody. Sam proces gotowania trwa połowę krócej niż sposób tradycyjny i wymaga dostarczenia mniejszej ilości energii. Pozdrawiam!

    • To dokładnie tak jak z gotowaniem soi czy roślin strączkowych jak groch czy fasola. Jeśli namoczymy je wcześniej, potrzeba mniej czasu aby ugotowały się na miękko. Przyznam, że dotychczas nie próbowałem moczenia ryżu przed gotowaniem – fajny patent.

      Mycie ryżu – tak jak piszesz – sprawia, że usuwamy niezwiązaną, luźną skrobię i wtedy ryż mniej się klei 🙂

      • djans pisze:

        Podobno w’ogle nie powinniśmy jeść nasion „nieskiełkowanych”. Chodzi o to, że nasiono będące magazynem substancji odżywczych jest zabezpieczone przed ich niekontrolowanym „strawieniem” dzięki tzw. inhibitorom enzymów.

        W skrócie te inhibitory mają działać jak konserwanty, a przestać działać mają wówczas, gdy gry roślina „chce” i powinna wykiełkować. Zasadniczo powinna na wiosnę, gdy ziemia jest wilgotna – namaczanie nasion rozkłada te „konserwanty”, które w przeciwnym wypadku utrudniałyby ugotowanie i trawienie (a mają też i dodatkowe szkodliwe działanie dla człowieka.

  4. linkolm pisze:

    pytanie czy po zjedzeniu oleju z tuńczykiem nie uzyskamy więcej energii niż z ryżu z tuńczykiem ugotowanego dzięki spalaniu oleju

  5. Kuba pisze:

    Troche to jednak bez sensu – ryz mozna jesc na surowo a jak zauwazyl ktos wyzej olej z tunczykiem da wiecej energii niz sam olej.

    • Piotr pisze:

      Zwolennikom teorii jedzenia surowego ryżu (jak i innych zbóż) polecam lekturę na temat bacillus cereus. Wiele osób poleca ten pomysł (niektórzy dodatkowo polecają namoczyć ryż w zimnej wodzie i dopiero wtedy zjeść) ale chyba albo sami nigdy nie spróbowali zjeść większej ilości ryżu w ten sposób albo po prostu powielili go z innego miejsca w internecie (bądź sami wymyślili i piszą bez jakiejkolwiek weryfikacji).
      Po zjedzeniu większej ilości surowego (czy namoczonego w wodzie) ryżu polecam modlitwę aby zakończyło się na ostrej biegunce i odwodnieniu (a nie na zapaleniu serca, oka i opon mózgowo-rdzeniowych).

      • Kuba pisze:

        Dziwne – sam jadłem niejednokrotnie na obozach i nic mi nie było.
        A te bakterie o których mówisz żyją też w rzodkiewce – rzodkiewkę też trzeba gotować?

        • Piotr pisze:

          W rzodkiewce jest tego o kilka rzędów wielkości mniej. Bacillus cereus odżywia się skrobią, o ile w ziarnach ryżu czy zbóż skrobi jest około 80%, o tyle rzodkiewki mają skrobi poniżej 1% (chyba, że masz na myśli rzodkiew, a nie rzodkiewkę, ale tam jest jej i tak w porywach 4%, nawet w ziemniakach, potocznie uważanych za bogate źródło skrobi, tej skrobi jest tylko kilkanaście procent). To trochę tak, jakbym powiedział, że metanol jest toksyczny, a Ty byś powiedział, że w piwie też jest, że piłeś wiele razy i nadal Twój wzrok ma się dobrze 😀

          Jeśli jadłeś i nic się nie stało, to miałeś po prostu farta, bardzo łatwo jest stworzyć warunki, aby te bakterie się namnożyły w niebezpiecznej dla zdrowia ilości. Generalnie aby się te bakterie nie namnażały, to nawet ugotowany ryż (czyli ze zniszczonymi żywymi bakteriami, zostają tylko przetrwalniki) należy spożyć najlepiej w ciągu dwóch godzin (a jeśli trzeba przechowywać dłużej już ugotowany, to albo w temperaturze poniżej 4stC albo powyżej 60stC).
          Nawet najbardziej prymitywne ludy (czy ludzie żyjący w rejonach, gdzie jest problem z opałem) nie spożywają ziaren zbóż na surowo (bez obróbki termicznej), zawsze są pieczone lub gotowane. Jedzenie na surowo, to po prostu hazard (zwłaszcza dla organizmu osłabionego sytuacją kryzysową).

          • Kuba pisze:

            Piotrze – o czym ty w ogóle mówisz?
            Czy gdyby była sytuacja kryzysowa to wypiłbyś brudną wodę z rzeki czy wolał nie pić wcale? Sytuacja kryzysowa polega właśnie na tym że sięgamy po środki po które normalnie byśmy nie sięgneli.
            Wiadomo że lepiej zjeść ugotowany ryż, ale nie przesadzajmy – jak ktoś ma dostęp do pierzyny to pewnie ma też dostęp do drewna – nawet do krzesła które można połamać i na nim ugotować ten ryż. Ale ja widzę to tak że skoro już istnieje potrzeba zrobienia palnika z oleju z tuńczyka to znaczy że w okolicy nie ma nic, czym można by palić. I wtedy wolałbym zjeść ten ryż na surowo.

            Za czasów studenckich człowiek jadł różne rzeczy – i przeterminowaną żywność, i wątpliwej jakości i jakoś nie pamiętam żeby ktoś miał jakieś poważniejsze problemy. Jak ktoś się martwi że po zjedzeniu starej żywnośći może zachorować to chyba powinien dać sobie spokój z surwiwalem bo ani spanie w lesie, ani obsługa broni palnej też do najbezpieczniejszych rzeczy nie należą.

          • Piotr pisze:

            Co do brudnej wody w sytuacji kryzysowej – wypiłbym dopiero wtedy, gdybym nie miał innej możliwości (czyli niewypicie = śmierć z odwodnienia, a nie miałbym jak uzdatnić).
            Co do sytuacji kryzysowej – ktoś może zasugerować się Twoimi radami i uznać, że czy ryż ugotowany czy surowy, to bez różnicy i zje na surowo mimo możliwości ugotowania (bo na przykład stwierdzi, że mu się nie chce, albo że zaoszczędzi opał).
            Co do jedzenia przeterminowanej żywności i akademików – nie, to nie jest jakakolwiek analogia, znacznie bezpieczniejsze jest zjedzenie przeterminowanego pół roku „paprykarza szczecińskiego” niż miski ryżu (nawet ugotowanego), który stał w cieple 24 godziny. Też studiowałem i różne rzeczy się jadło, ale jakbym powiedział, że przez 5 lat nigdy nic mi nie zaszkodziło, to bym po prostu skłamał. Rzecz w tym, że sraczka w akademiku to detal, ale sraczka gdy nie masz możliwości uzupełniania płynów (na przykład jest powódź i woda z kranu nie nadaje się do picia) może zakończyć się tragicznie.

            Co do gotowania na puszce tuńczyka – to że sięgasz po takie środki nie oznacza, że nie masz innej mozliwości, może po prostu masz kuchnię elektryczną w domu ale prądu nie ma, a ty wolisz spalić olej w puszce niż swoje meble w improwizowanym piecyku na balkonie.

          • Survivalista (admin) pisze:

            @Kuba: właśnie po to przygotowujemy się na trudne czasy, by mieć więcej środków, po które możemy sięgnąć. By nie być zmuszonym do zjedzenia nieugotowanego ryżu, ani do spalenia mebli na kuchence na drewno na balkonie. Wydaje mi się, że w oblężonym Sarajewie było łatwiej o pierzynę, niż o drewno opałowe…

            I dlatego wolę kupować tuńczyka w oleju do zapasów. Zjadam go zazwyczaj razem z olejem (np. dodając go do makaronu), ale jakbym potrzebował, to użyłbym tego oleju jako źródła ciepła czy światła. Fajnie, że Krzysiek to przetestował, bo mnie osobiście się nie chciało.

            Poza tym fajnie jest rozważać tego typu sytuacje będąc studentem, czy bezdzietnym dwudziestokilkulatkiem. Optyka zmienia się znacząco, gdy musisz zapewnić strawne pożywienie nie tylko sobie, ale i dzieciom, albo karmiącej piersią żonie, albo rodzicom w podeszłym wieku.

          • djans pisze:

            Lepiej nie pić wcale, niż pić wodę mogącą przyprawić o czerwonkę. Tak samo nawet z oddychaniem – w razie pożaru lepiej wstrzymać oddech na czas ucieczki, niż się sztachnąć dymem, albo poparzyć sobie płuca.

            Tym bardziej zasadę tę należy stosować w przypadku jedzenia – lepiej przez trzy dni nie jeść, niż połknąć coś, co może dodatkowo zaszkodzić.

          • Kuba pisze:

            No wybaczcie ale nie zgadzam się z wami. Jak było oblężenie Leningradu to ludzie uciekali się do jedzenia zwłok (wiem od osoby która to przeżyła), jedli eksponaty z muzeów itp rzeczy żeby nie umrzeć-a wy surowego ryżu nie zjecie bo można dostać biegunki. Nawet na tej stronie jest reklama *Głodowej książki kucharskiej* i tam są rzeczy gorsze od surowego ryżu. Ale – tak jak już napisałem – jest to kwestia instynktu przetrwania.

            Zdanie: *Fajnie że Krzysiek przetestował bo mnie by się nie chciało* to kwintesencja tego nastawienia. Nakupić zapasów, drogich zabawek i udawać przygotowanego na wszystko. Ale jak przychodzi co do czego to albo zabraknie umiejętności, albo praktyki, a cudeńka ze sklepu dla prepersów okazują się tylko drogimi gadżetami.

            Ale co kto lubi.

          • Survivalista (admin) pisze:

            Ale z czym się nie zgadzasz? Że lepiej nie jeść rzeczy, które mogą Ci zaszkodzić?

            Masz takie prawo. Są różne zboczenia. Jedni palą papierosy, inni jeżdżą samochodem po pijaku, okaleczają się, uprawiają seks z tirówkami bez zabezpieczeń, a są tacy, którzy lubią jeść to, co może im zaszkodzić.

            A może nie zgadzasz się z tym, że dobrze jest mieć wybór i nie być zmuszonym do jedzenia eksponatów z muzeów, rozgotowanej zelówki butów sąsiada, albo samego sąsiada?

            A może uważasz, że najważniejsze jest mieć umiejętność przyrządzenia ludzkiego mięsa (albo zelówki) i praktykę w jedzeniu takich specjałów?

          • Piotr pisze:

            Kuba: W Leningradzie oprócz tych co przeżyli było jeszcze około 1,5mln tych, którym się nie udało, zginęli nie tylko od kul, z głodu czy mrozu, ale także z powodu różnej maści chorób zakaźnych. Swoją drogą na mrozie akurat mięso (w tym ludzkie zwłoki) mogą przetrwać bardzo długo w stanie nadającym się do jedzenia.

            Piszesz o instynkcie przetrwania: wybacz, ale instynkt nie uchroni Cię przed zjedzeniem trującego grzyba, nie uchroni Cię przed e.coli w wodzie, nie uchroni przed solaniną w surowym ziemniaku (czy surowym, zielonym pomidorze), nie uchroni Cię także przed cereus w ziarnach zbóż czy przed jadem kiełbasianym w zepsutym mięsie. Jeśli wesprzesz ten „instynkt przetrwania” odpowiednią wiedzą, to będziesz wiedział, że muchomora czerwonego można zjeść przy odpowiednim płukaniu go wrzącą wodą, będziesz wiedział jak pozbyć się toksyn botulinowych (jadu kiełbasianego) z zepsutego mięsa, będziesz wiedział że między innymi gotowanie powoduje rozpad solaniny i tego typu rzeczy, będziesz wiedział jak chlorowym wybielaczem pozbyć się e.coli itp. Wiedza i umiejętności dołożone do instynktu przetrwania mogą stanowić o życiu lub śmierci. Owszem, może być tak, że będziesz jadł przypadkowe grzyby i pił przypadkową wodę bez uzdatnienia i przeżyjesz, ale to nie jest argument za tym, że to jest optymalne postępowanie. Jak napisał djans: lepiej trzy dni głodować niż ryzykować zatrucie (zwłaszcza gdy organizm jest osłabiony). Ja wiem że na przykład Bear Grylls jada w swoim programie żywe jaszczurki na surowo, ale to show telewizyjny (że o zapleczu nie wspomnę, w razie czego jest śmigłowiec na telefon). Prawdziwy survival to nie jest „rżnięcie twardziela” tylko przeżycie po najmniejszej linii oporu, przy jak najmniejszym zużyciu kalorii i minimalizowaniu ryzyka (zarówno unikanie chorób, zatruć, urazów itp. jak i minimalizowania szans stania się ofiarą złodziei, bandytów czy wrogów). W surwiwalu nie jest lepszy ten, co się puści przez środek bagna z nastawieniem „dam radę, jestem twardy!”, tylko ten, kto obejdzie bagno bokiem nadrabiając nieco drogi. Oczywiście mocna psychika jest ważna, ale podejmowanie zbędnego ryzyka czy brawura to nie powód do dumy tylko głupota.

            Co do wypowiedzi Survivalisty – pewnie też nie chciałoby mi się nakręcać takiego filmiku, bo to że knot zamoczony w oleju spożywczym się pali jest oczywistą oczywistością co najmniej od czasów starożytnych Rzymian i ich lampek oliwnych (swoją drogą Eskimosi używają do takich rzeczy nawet zwierzęcych tłuszczów stałych – „znicz” zrobiony na smalcu zamiast parafiny też świetnie działa).

            A te jak to określiłeś „gadżety” bardzo ułatwiają wiele spraw. Oczywiście nie jestem zwolennikiem zastępowania „gadżetami” swoich braków w wiedzy i umiejętnościach ale sam jak idę w las, to nie idę nago i bez narzędzi „bo się da”, tylko biorę plecak, w którym mam podstawowe narzędzia (mimo że nie bazuję na nich swojego przetrwania, bo potrafię sobie poradzić jeśli utracę którekolwiek z nich, to jednak jest to spore ułatwienie i nie widzę sensu w robieniu krzemiennego ostrza skoro mogę wziąć nóż). Zgadzam się, że są osoby, które w 95% koncentrują się na gromadzeniu sprzętu i zapasów a pozostałe 5% dzielą w ten sposób, że 4% to zdobywanie wiedzy teoretycznej i zbieranie książek a 1% to zdobywanie umiejętności – to jest moim zdaniem złe podejście, ale popadanie w przeciwną skrajność typu „po co mi jakikolwiek sprzęt i zapasy skoro mogę sobie poradzić bez nich” tez jest bez sensu, nie będę palił mebli i robił pochodni jak mi na 24 godziny prąd wyłączą (bo mam kuchenkę turystyczną oraz latarki elektryczne) i nie będę pił wody prosto z kałuży skoro mogę ją przepuścić przez filtr kosztujący 160PLN (i mogący przefiltrować ponad 350 ton wody pozbawiając ich bakterii). A jeśli zajdzie taka potrzeba, to wiem jak palić meblami i jak uzdatnić wodę, a dopiero W OSTATECZNOŚCI sięgnę po tę wodę z kałuży (jeśli nie będzie innej możliwości uniknięcia śmierci z odwodnienia, to dopiero wtedy podejmę ryzyko).

  6. djans pisze:

    W cieplejszych porach roku faktycznie olej, zamiast do gotowania ryżu, lepiej bezpośrednio skonsumować, bo to bardziej kaloryczny posiłek. Jednak zastosowanie dla tej techniki znajduję jak najbardziej.

    Np. jeśli jesteśmy schowani w jakimś niewielkim szałasie, namiocie, etc. chroniąc się przed wiatrem i marznącym deszczem, to kalorie w żołądku nas nie rozgrzeją, a ruszać się nie ma gdzie i jak. Wówczas przydać się może jakiekolwiek źródło zewnętrznego ciepła. Przychodziło mi parokrotnie ogrzewać kilkoma świecami niewielkich rozmiarów schron, taka olejowa lampa sprawdziła by się jeszcze lepiej, a w dodatku pozwoliłaby przygotować ciepły posiłek.

    Dla rozgrzania lepiej się napić ciepłej wody, niż zimnej wody z cukrem. Nie same kalorie są istotne, bo one są tylko potencjalnie energią. W dodatku tłuszcze trawią się wolniej, niż węglowodany – nim organizm zaabsorbuje i przetworzy na ciepło olej, już dawno możemy się wychłodzić.

  7. linkolm pisze:

    Do zapasów na trudniejsze czasy zamiast ryżu można dać prażoną pszenice albo inne zboże dostępne u każdego rolnika (średnia cena 60 groszy za kilogram )i odpada problem z gotowaniem (prażymy oczywiście sami)

  8. linkolm pisze:

    Wiadomo że skiełkowane zboże jest wartościowsze tylko nie wiem jak z przechowaniem już skiełkowanego a prażone z zapasów nie skiełkuje no i potrzeba paru dni żeby wyhodować ze świeżego ziarna kiełki pewnie z 4 czy 5 dni w odpowiednich warunkach (temperatura wilgotność światło)

    • djans pisze:

      Zboże skiełkowane w trakcie przechowywania przeistacza się w „trawę”, bo kiełkownica to nic innego, jak swego rodzaju uprawa hydroponiczna.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Notify me of followup comments via e-mail. You can also subscribe without commenting.