Strajk generalny w Danii

Autorem niniejszego wpisu jest Lars-Peter Otzen, właściciel sklepu Karaluch i autor bloga Neo Survivalist.

27.04.1998 r. rozpoczął się w Danii strajk generalny. 500 000 pracowników nie poszło do pracy, paraliżując kraj.

Często jestem pytany: „czy kiedykolwiek musiałeś użyć tego sprzętu survivalowego?”

Tak.

Okoliczności nie były tak dramatyczne, jak wojna, zaraza, czy poważna katastrofa naturalna… ale wystarczająco poważne, by spowodować mnóstwo kłopotów.

Oto jeden z nich.

Cofnijmy się do roku 1998, kiedy właśnie zacząłem studia w MARNAV Academy na Master Mariner, w Marstal na wyspie Ærø:

aeroemap_lg

Ærø jest małą, idylliczną wysepką w Archipelagu Wysp Fiońskich, zwana jest także „Słoneczną Wyspą” ze względu na bardzo duże (jak na skandynawskie standardy) ilości godzin słonecznych w ciągu roku. Wyspa ma 7 000 mieszkańców na powierzchni ok. 88 km², nieco rolnictwa, rybołóstwa, dwie małe stocznie i małą linię lotniczą…

Większość zapotrzebowania na energię na wyspie pokrywa elektrownia słoneczna z kolektorami o powierzchni 28 000 m² oraz turbiny wiatrowe.

Wszystko co jest potrzebne na wyspie docierało za pomocą 3 promów działających cały czas, a gdy sprawa była pilna: na pokładzie samolotu.

Mieszkałem wygodnie i tanio (!) w Ommel, małym miasteczku 3 km na wschód z Marstal, na farmie z zajazdem. Właściciele byli zmęczeni turystami i wynajęli go mnie.

Koszty życia studentów były potwornie wysokie. Towary kupowane na wyspie w supermarketach kosztowały 12% więcej. Twierdzono, ze to ze względu na wysokie koszty transportu promem.

12% to olbrzymia różnica dla kogoś, kto jak ja musiał wybrać, czy chce kupić paczkę papierosów (rzuciłem 8 lat temu!), czy chce tego dnia zjeść.

Zakupy na stałym lądzie były tanie, a każdy student Akademii miał 10 bezpłatnych przepraw promowych rocznie. Udałem się więc do lokalnego supermarketu ALDI w Rudkøbing i kupiłem jedzenia na… cóż… „długi okres”. Trwająca 4 godziny podróż była uzasadniona przez oszczędności, dawała także czas na czytanie książek.

Właśnie wróciłem ostatnim promem do domu, z torbą wypchaną puszkami, ciągnąc wózek z dwoma kartonami, gdy właścicielka farmy przyszła ze słowami: „Lars, słyszałeś wiadomości!? Jutro będą strajkować! Wszystkie sklepy będą zamknięte!”
Strajk generalny!
Strajkować miało 500 000 pracowników w Danii. Zamknięte sklepy, niedziałający transport publiczny, brak usług…
Miał działać tylko sektor publiczny i apteki.

To, co działo się podczas mojej niezapowiedzianej przerwy wiosennej nie było przyjemne.

Zapasy na wyspie szybko zaczęły się kończyć. Najpierw skończyło się paliwo do samochodów i łodzi, później żywność… później morale. Nieliczne farmy na wyspie wyprzedały wszystkie plony w ciągu pierwszych 3 dni.

Ja miałem szczęście i siedziałem wygodnie na stercie żywności z ALDI (i 4 opakowaniach tytoniu) i wydawało się, że życie będzie dalej toczyć się całkiem nieźle.

Na wyspie było więcej łodzi, niż kodów, więc szybko pojawiły się konwoje żaglówek i starych łodzi rybackich, płynące do Niemiec po paliwo i zapasy.

Przywożone towary były zużywane, wymieniane, oraz sprzedawane. A ceny błyskawicznie poleciały w górę, bo ludzie zaczęli być chciwi. Opakowanie pieluch nagle zaczęło kosztować 100 marek niemieckich (w tamtym czasie — 410 koron), a opakowanie drożdży — 5 DEM. [Marki zostały w 1999 roku zastąpione przez euro przy przeliczniku ok. 1 EUR = 2 DEM — przyp. AK]

Dość powiedzieć, że mnóstwo przyjaźni na całe życie i harmonijnych układów sąsiedzkich w tamtym czasie się skończyło.

Nie wiem, czy to prawda, ale słyszałem parę tygodni później, że właściciel linii lotniczej został mocno pobity (albo wykluczony przez towarzystwo… zależnie od tego, kto opowiadał historię), bo żądał astronomicznych kwot za mleko modyfikowane dla dzieci. Jak wspomniałem, nie wiem, czy to prawda, ale to dość dobrze odzwierciedla ówczesne nastroje na wyspie.

Nie wiem, czy to wtedy zacząłem być „survivalistą”. O tych dopiero zaczynało się mówić w kontekście przygotowań na rok 2000 [millenium bug — zapowiadaną awarię komputerów na początku roku 2000 — przyp. AK]. I to oni byli tymi „dziwnymi”, prawda? PRAWDA!?

Mogę jednak powiedzieć, że w ciągu tych 11 dni nauczyłem się, że trzeba zawsze mieć gdzieś pudło taniej żywności w puszkach albo torebkach.

Interesujące jest też, jak szybko sytuacja społeczna, w tym niemalże małym raju, przestała być stabilna tylko dlatego, że kilka osób chciało się dorobić wykorzystując sytuację.

Wtedy nauczyłem się najważniejszego. Dopiero co (2-3 miesiące wcześniej) zacząłem naukę i nie miałem w zasadzie ŻADNYCH związków z lokalną społecznością (poza kolegami ze szkoły, z których wielu było gorzej przygotowanych i miało mniej szczęścia, niż ja).

Od tamtego czasu zawsze staram się być widoczny w pozytywnym świetle na tle mojej społeczności, być najlepszym przyjacielem woźnego, przyjaźnić się z ludźmi, którzy kręcą okolicą.

W dłuższej perspektywie to pomoże mi bardziej, niż karton niemieckiej zupy w puszkach, broń czy złoto.

Oto materiał wideo z wiadomości z tamtego okresu. Po duńsku, ale obrazy mówią same za siebie:

Gość redakcji

Pod tym kontem publikowane są artykuły gościnne, napisane przez wielu różnych autorów. Staramy się notki biograficzne podawać przy każdym z tych tekstów.

Mogą Cię zainteresować także...

11 komentarzy

  1. djans pisze:

    „rzeba zawsze mieć gdzieś pudło taniej żywności w puszkach albo torebkach”

    Właśnie.
    Jakkolwiek gromadzenie konserwowanej chemicznie żywności, czy tanich produktów zbożowych na spożycie własne uważam za nie do końca rozsądne, bo zapasy trzeba rotować, czyli de facto jeść i uzupełniać na bieżąco, o tyle samo zgromadzenie pewnej ilości uważam za wskazane.

    W razie „w” nikt się specjalnie nie będzie przejmował, czy mielonka w puszcze jest dwa miesiące po terminie ważności, czy dwa lata. To samo z papierosami – sam nie palę, ale jako waluta wymienna będą jak znalazł. Podobnie niedrogie spirytualia, proste detergenty/kosmetyki o długim terminie przydatności (np. mydło), zapałki, jednorazowe maszynki do golenia, baterie, etc.

  2. GNOM pisze:

    Bogatynia 2010 r.- zaraz po powodzi cwaniaki z Wałbrzycha przywozili chleb przez Czechy i sprzedawali po 10 zł za bochenek.
    Powódź z 1997 roku- cwaniaki na łodziach i pontonach sprzedawali powodzianom którzy pilnowali swojego dobytku za duuuże pieniądze żywność którą pobierali w punktach i mieli za darmo im dostarczać. Nie trzeba przykładu z Danii aby uświadomić sobie pewną dewizę życiową: „Umiesz liczyć to licz na siebie”

    • Fomalhaut pisze:

      Jeśli już jesteśmy przy takich klimatach to po powodzi w Nowym Orleanie (po huraganie) gangi szabrowników ostrzeliwały z broni maszynowej śmigłowce ratownicze które patrolowały zalane tereny. Bez komentarza.
      A nie jednak będzie komentarz. W porównaniu do nich nasi handlarze to tylko lokalni okazjonalni biznesmeni.

      • djans pisze:

        Spokojnie. Daj im kryzys odpowiednio rozległy terytorialnie i czasowo, a zawstydzą murzyńskich szabrowników…

    • Anonim pisze:

      A ile Twoim zdaniem powinien kosztować wtedy chleb w Bogatyni?

    • bajcik pisze:

      @GNOM Tylko tych drugich nazwałbym cwaniakami.

      • djans pisze:

        Ci drudzy, to przestępcy podlegający karze. Ci pierwsi, to niemoralne cwaniaki, których co prawda karać się nie da, ale gardzić należy.

        • bajcik pisze:

          Bez tych cwaniaków ludzie w Bogatyni nie mieliby opcji chleba za 10zł. Można nie kupować, tak jakby go wcale nie było.

  3. kulibob pisze:

    Prawo popytu i podaży smutne ale prawdziwe. A to była tylko lokalna powódź co dopiero by było przy prawdziwym pierdnięciu.
    Przydałby się taki strajk w Polsce

  4. doxa pisze:

    Interesujące jest też, jak szybko sytuacja społeczna, w tym niemalże małym raju, przestała być stabilna tylko dlatego, że kilka osób chciało się dorobić wykorzystując sytuację.

    Sytuacja przestała byc stabilna, poniewaz paru drani podburzylo ludzi i doszlo do strajku generalnego.

    Poza tym, skoro ceny na wyspie byly o 12% wyzsze niz na lądzie, to chyba juz duzo wczesniej paru chciwych ludzi probowalo sie dorobic?

    • Czarna pisze:

      Skąd wiesz, że paru drani? Najprawdopodobniej ludzie wyszli protestować by otrzymać wzrost płac i lepsze warunki pracy. Osoba, która pisała ten post nastawiona jest negatywnie, bo jej mała wysepka miała w tym czasie problemy, ale to nie znaczy, że takie strajki są złe czy „paru drani podburzyło ludzi”. Jeśli ludziom sytuacja się nie podoba niech strajkują. Mają prawo do reagowania gdy ich płace są za małe, prawda?

      Do tego tych parę osób sprzedających na wyspie nie tyle chciało się dorobić co zwyczajnie mieć jakieś zarobki. Wedle postów na wyspie jest raptem parę małych farm, które w kilka dni wyczerpały swoje zasoby żywiąc mieszkańców. To oznacza, że żywność musiała być wcześniej dowożona na wyspę przez co dostawcy ponoszą dodatkowe koszty związane z transportem (a na dodatek mają utrudnienie w przypadku produktów, które na przykład łatwo i prędko się psują). Zatem właściciele sklepów byli zmuszeni do podniesienia cen, nic w tym dziwnego, że ceny były wyższe niż na lądzie. Ot, ekonomia.

      Wszystko to składa się na typową życiową sytuację, która podkreśla, że w gruncie rzeczy survival nie jest potrzebny na apokalipsę zombie, et cetera, ale w najzwyklejszych scenariuszach, które przytrafiają się każdemu.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Notify me of followup comments via e-mail. You can also subscribe without commenting.