W dzisiejszym filmie opowiem o pięciu najpopularniejszych powodach, dla których ludzie nie chcą przygotowywać się na trudne czasy.
I wyjaśnię, dlaczego te powody nie mają żadnego znaczenia.
Powód pierwszy to:
„nie będę przygotowywać się na trudne czasy sam, dlatego, że płacę podatki na służby, które w razie czego powinny być w stanie mi pomóc”
. Tylko to myślenie jest dość naiwne, bo zdolność służb typu straż pożarna, czy nawet wojsko, do usuwania skutków powodzi, czy urządzania ewakuacji, jest dość ograniczona.
Wyobraź sobie podtopienie 20 domów i 20 piwnic. Z ilu piwnic jednocześnie straż pożarna może wypompowywać wodę? Trzech? Czterech?
Ile będziesz czekać, aż straż pożarna dojdzie z tą pompą do Twojego domu? Jeden dzień? Dwa dni?
Jakie zniszczenia nastąpią w tym czasie?
Czy nie lepiej jest kupić choćby najtańszą, zatapialną pompę i móc tą pompą wypompować sobie tę wodę z piwnicy zamiast czekać na straż pożarną dwa dni? Co więcej, pomożesz sobie, a potem będziesz mógł pomóc sąsiadom. Możecie tę pompę kupić na spółkę.
Jeśli taka powódź statystycznie zdarza się raz na 2 lata, to jaka jest szansa, że nastąpi w tym roku? Ile zniszczeń uda Ci się uniknąć dzięki temu, że wydasz 150 zł na pompę?
Drugi powód, który bardzo często słyszymy, jest taki, że
„a, mnie się apokalipsa zombie nie przytrafi, mnie nie przytrafi się nic złego, wszystko jest w porządku, nic mi nie grozi!”
Czyżby?
Rzeczywiście, pompa z poprzedniego przykładu nie pomoże Ci, kiedy stracisz pracę, ale zapas żywności i owszem. Mając zapas żywności, będziesz mógł przez dłuższy czas po utracie pracy żywić się tym, co masz w domu, wydawać mniej pieniędzy z oszczędności, a zatem oszczędności wystarczą Ci na dłużej i przez dłuższy czas będziesz mógł szukać pracy. A zatem, później będziesz zmuszony do tego, żeby brać pierwszą lepszą pracę.
Jaka jest szansa, że prędzej czy później ten zapas żywności w taki czy inny sposób będzie Ci potrzebny? Moim zdaniem — całkiem duża.
Trzeci powód, o którym często słyszymy, to:
„nie mam na to pieniędzy, to wszystko jest za drogie”
To jest tylko częściowo prawda. Rzeczywiście, można łatwo wydać masę pieniędzy na przygotowania na trudne czasy, tylko można to też zrobić z głową.
Można wydać mniej pieniędzy, kupić coś, co rzeczywiście będzie Ci potrzebne, a w niektórych przypadkach można to zrobić zupełnie bezkosztowo.
Zapas żywności, o którym tak dużo mówimy i któremu poświęciliśmy osobny wpis i film kosztuje kilkaset złotych dla jednej osoby i wystarcza na 3 miesiące. Ale to tylko w sytuacji, gdy tego zapasu nie zjesz, a wyrzucisz. Jeśli będziesz sukcesywnie zjadać poszczególne elementy tego zapasu żywności, to jego koszt dla Ciebie wyniesie 0, dlatego, że po prostu wcześniej kupisz produkty, które zjesz za rok, czy za dwa lata. Ich wartość przez ten okres się nie zmniejszy.
Co więcej, należy spodziewać się, że żywność raczej będzie drożeć. Więc jeśli kupisz litr oleju roślinnego teraz, a zużyjesz go za rok, kiedy będzie droższy o 10%, to tak naprawdę, dzięki temu zapasowi żywności jeszcze oszczędzasz. Oczywiście, musisz później kupić nowy olej roślinny na miejsce tego zużytego, ale wciąż, patrząc na tendencję do wzrostu cen żywności, będziesz dzięki temu oszczędzać.
Jeśli kupisz sobie baterie słoneczne i dzięki nim zmniejszysz rachunki za prąd o 10%, to one zwrócą Ci się po kilku latach. A jednocześnie, pozwolą Ci wytworzyć część potrzebnego Twojej rodzinie prądu, gdy tego prądu zabraknie.
Czwarty powód, który bardzo często słyszę, to:
„na pewno sobie poradzę, przecież jakoś to będzie, zawsze jakoś było to i teraz też jakoś będzie”
Owszem, jakoś to będzie, ale przygotowania na trudne czasy mają poprawić Twój komfort w takiej trudnej sytuacji. Mają znacząco ułatwić Ci życie.
Co będzie łatwiejsze? Wycieczki do lasu po opał i po żywność, czy zrobienie zapasu żywności i opału, który to opał i tak potem zużyjesz, kupując następny?
Co będzie prostsze? Zrobienie zapasu wody poprzez napełnienie 100 darmowych, 1,5-litrowych butelek po napojach i trzymanie ich za kanapą, w kanapie, pod łóżkiem, za szafą, czy może noszenie tej wody gdy jej zabraknie z beczkowozu, w wiaderkach?
Co będzie łatwiejsze? Uczenie się gorączkowo jak uprawiać marchewkę i ziemniaczki w trudnych czasach, gdy żywności zabraknie, czy robienie tego na co dzień, co sezon, na własnej działce pracowniczej? A może wystarczy na tej działce posadzić kilka drzew owocowych, które za kilka lat już będą owocować? Być może właśnie wtedy, kiedy będą Ci potrzebne…
Często też słyszymy powód pod tytułem:
„zupełnie nie wiem od czego zacząć!”
I takim osobom radzimy zacząć od subskrypcji naszego kanału na YT i od czytania naszego bloga.
To oczywiście żart — tak poważnie mówiąc, zaczęlibyśmy od wody, żywności i alternatywnego źródła ciepła do ogrzania Twojego domu, czy też do przygotowywania posiłków.
Te 3 rzeczy w znaczącej części sytuacji pozwolą Ci łatwiej przetrwać, pozwolą Ci oszczędzić pieniądze, pozwolą Ci oszczędzić czas, wysiłek, energię i stres.
Na naszym blogu mamy bezpłatny e-mailowy kurs dla osób, które nie mają na ten temat pojęcia, z takimi najbardziej podstawowymi informacjami usystematyzowanymi od tych, od których należałoby zacząć.
A osobom, które wciąż nie są przekonane, zadam jeszcze kilka prostych pytań.
Czy masz dom? Czy ten dom, czy Twoje mieszkanie, jest ubezpieczone przed pożarem, zalaniem, przed włamaniem?
Czy masz samochód? Czy wozisz w nim zapasowe koło, apteczkę i gaśnicę?
Czy masz w domu zapasową rolkę papieru toaletowego? Czy herbatę w torebkach kupujesz na sztuki, czy od razu kupujesz opakowanie 50 albo 100 torebek?
Nowoczesny survival to właśnie to koło zapasowe, które masz w samochodzie. To właśnie ten zapas papieru toaletowego, który masz w domu. To własnie ten zapas herbaty.
A zatem, to co stoi na przeszkodzie, żebyś miał w domu zamiast 1 kilograma mąki — 3, zamiast 1 kg ryżu — 10, zamiast 10 metrów przestrzennych drewna na podwórku — 30, co wystarczy Ci na 3 sezony grzewcze?
Odpowiedź jest prosta: nic! A w zasadzie, to tylko to, że po prostu Ci się nie chce.
Z tym oszczędzaniem to bym nie przesadzał szczerze powiedziawszy – inwestycje się zwracają, ale nie wszystkie tak samo łatwo. Baterie słoneczne są niestety mało wydajne, a drogie. Ich wydajność w naszym klimacie też pozostawia sporo do życzenia. Według mnie lepszym pomysłem byłby zapas paliwa, które ma realną szansę mocno podrożeć, zwłaszcza w sytuacji kryzysowej. Ewentualnie można byłoby opracować jakiś system zasilania lodówki za pomocą energii słonecznej, bo wydaje mi się, że jest ona najpotrzebniejszym urządzeniem na prąd w każdym domu. Bez reszty można się obejść.
Baterie słoneczne to akurat jeden z lepszych pomysłów na oszczędzanie, jeśli masz dom jednorodzinny.
Za 2 390 zł kupujesz na Allegro zestaw 2 baterii słonecznych o mocy 245 Wp każda i przetwornicę 500W.
Przy optymalnym ustawieniu taki zestaw da Ci średnio dziennie od 0,31 kWh (grudzień) do 2,01 kWh (czerwiec). Rocznie — w sumie 466 kWh. Jeszcze nieco więcej dasz radę wycisnąć, jak będziesz zmieniać ten ustawienie dwa razy do roku…
Jeśli masz elektryczny bojler, to całość tego prądu pchasz do grzałki i grzejesz tym wodę. Patrząc na cenę prądu 0,50 PLN/kWh, rocznie oszczędzasz 233 zł i po 10 latach Ci się zestaw zwróci.
Baterie słoneczne do grzania wody opłacają się bardziej, niż próżniowe kolektory słoneczne. Wiem, ja sam też nie mogłem w to uwierzyć…
A jak przyjdą trudne czasy, to sobie odepniesz przetwornicę od grzałki, podłączysz ją pod lodówkę, po drodze dasz akumulator i masz awaryjne zasilanie.
Niestety wg mnie nie jest tak różowo. Baterie słoneczne działają tylko, gdy jest jasno. Przetwornica nie jest zbyt wydajna, wymaga dobrego chłodzenia – zwłaszcza taka o dużej mocy. Policzyłeś, że zestaw ogniw da Ci 466 kWh – ale czy wykorzystasz to 'co do grosza’? Masz straty na przetwornicy, na akumulatorach, przy zachmurzonym niebie wydajność też jest mniejsza… Nie wiem, czy ogrzewanie wody nie byłoby bardziej ekonomiczne jeśli mielibyśmy piec do tego. Bojler też nie ciągnie aż tak dużo prądu, jak mogłoby się wydawać. A może inaczej – pobór mocy w czasie grzania jest wysoki, ale grzanie nie zajmuje wiele czasu w ciągu dnia. Jeżeli moc grzałki wynosi 2000W, to przetwornica 500W zdecydowanie nie da sobie z nią rady. A ceny przetwornic rosną bardzo wraz ze wzrostem mocy. Moc baterii to w sumie 250W każda, czyli razem 500W. Wobec tego na godzinę działania bojlera (przy założeniu, że masz odpowiednią przetwornicę) potrzeba 4 godzin pozyskiwania energii z ogniw fotowoltaicznych – a są to wciąż gdybania teoretyczne! Nie bierzemy pod uwagę tego, że ogniwa nie zawsze pracują 'na pełnych obrotach’ , strat energii na przetwornicy, akumulatorach i tak dalej. W czasie najkrótszego dnia mamy jedynie NIECAŁE 8 godzin słońca na dobę. To daje niecałe dwie godziny pracy bojlera. Pomijamy już lodówkę nawet. Do tego należy dodać pobór prądu z akumulatorów. Bojler ciągnie 2000W, czyli natężenie prądu płynącego do niego to w przybliżeniu 9A. Niestety nic w przyrodzie nie ginie i przy obniżeniu napięcia (akumulator) natężenie prądu wzrośnie. I to znacząco. Nie wiem, czy dla przetwornic obowiązuje zasada jak dla transformatorów, ale jeśli tak, to takie obciążenie spowodowałoby przepływ prądu o natężeniu 172A. Pozdrawiam akumulator, który można wielokrotnie rozładowywać takim prądem. Nadal mówimy o rozważaniach teoretycznych. Baterie słoneczne o których pisałeś o mocy 2000W – czyli w równym stosunku do samego bojlera to już 9,5 tysiąca złotych… Dla komfortu przydałoby się jednak trochę więcej mocy. Bo w wyliczeniach teoretyczno-rocznych może faktycznie wygląda to ciekawie, ale w praktyce zgubiłby nas pobór chwilowy i zostalibyśmy z awaryjnym zasilaniem lodówki i oświetlenia, utopioną kasą, która zwróci się za dziesięć lat i wkurzeniem. Gdybym miał do wydanie 2390 zł, zainwestowałbym w agregat prądotwórczy i trochę paliwa. Przydałby się do uruchamiania narzędzi na działce, a w sytuacji kryzysowej uciagnąłby i bojler, i lodówkę. To by się nie zwróciło. Policz za to, ile odłożyłbyś po 10 latach odkładania po 2 złote dziennie. Albo nawet i złotówce.
Dodając jeszcze jedno drobne zastrzerzenie. OSZCZĘDZAĆ zaczynasz dopiero po 10 latach. Wcześniej jedynie zwraca Ci się inwestycja. Czy po 10 latach eksploatacji przetwornica nadal będzie 100% sprawna? A ogniwa?
A czy po dziesięciu latach twój agregat będzie nadal pracował, przyjmując że teraz robia takie które się szybko psują, a czy twoje paliwo po 10 latach nadal będzie w karnistrze i czy będzie miało takie właściwości by zasilać agregat. Ja rozumiem wyliczenia i zgadzam się z tym że w naszym klimacie nie jest tak różowo, ale biorą pod uwagę tematyke tego forum to byłbym za bateriami słonecznymi, bo powiedżmy, ze zaopatrzysz sie w 40 litrów paliwa (dwa karnistry po 20 l) to przez jaki czas twój agregat na tym pociągnie, a baterie słoneczne może dadza mniej mocy i nie przez całą dobę ale będą działać codziennie, przez cały rok i napewno z nich oświetlisz dom wieczorem lub naładujesz akumulatorki do latarki, lub naładujesz akumulator by twoje CB działał choć przez jakis czas. Tu mówimy o sytuacjach awaryjnych i małych i dużych. Jak będzie awaria zasilania przez parę dni to agregat z paliwem jak najbardziej, ale jak będzie coś trwającego dłużej (lub bardzo długo) to panele słoneczne bardziej się sprawdzą.
Dane o uzyskach mam z fajnego kalkulatora dla fotowoltaiki, z założeniem 14% strat — akurat na pokrycie działania przetwornicy. Te dane uwzględniają średnie dane pogodowe, a więc także krótki dzień, chmury, mgły, itd.
Ale jeśli chcesz uniknąć strat na przetwornicy — wywalasz ją i zamiast tego montujesz w bojlerze drugą grzałkę, na którą puszczasz prąd stały z baterii słonecznych bezpośrednio.
Oczywiście taki mały zestaw nie da Ci 100% prądu zużywanego przez bojler, ale to akurat dobrze — bo nie masz strat energii, której nie zużywasz. Rzeczywiście, dla komfortowego przebywania w domu potrzeba tej energii więcej. A tak po prawdzie, to i dla lodówki to będzie trochę za mało, bo tu zużycie jest rzędu 1 kWh dziennie. Choć akurat od marca do października włącznie to ten zestaw daje więcej, niż 1 kWh prądu dziennie — a w pozostałe miesiące możesz trzymać żywność za oknem, bo jest zimno.
I większy zestaw da Ci większe oszczędności, ale latem może być tego prądu za dużo. Choć to w sumie też nie problem, możesz przecież latem eksploatować klimatyzator, ale to się już robi kłopot z akumulatorami i wspomnianym przez Ciebie chwilowym obciążeniem. Więc prostsze rozwiązanie (grzałka na prąd stały) jest łatwiejsze do uruchomienia i daje lepszy efekt, moim zdaniem.
Po 10 latach ogniwa powinny mieć moc nie mniejszą, jak 90% mocy w momencie zakupu.
Zużycie energii przez lodówkę można znacznie zminimalizować – nie otwierać jej zbyt często, dbać o to, żeby nie było w niej szronu, mieć lodówkę nową a nie Mińsk… Co do 1kWh – nie wiem. Tu masz najtańszą lodówkę z tych nieco większych: http://www.euro.com.pl/lodowki/mpm-125-cz-08h.bhtml#opis
Zużycie roczne to 230kWh. Czyli 0,6 kWh dziennie. Dla odmiany losowa lodówka z najwyższej klasy energetycznej: http://www.euro.com.pl/lodowki/whirlpool-wba34983-dfc-ix.bhtml#opis
Zużycie roczne – 160 kWh, czyli 0,45 kWh dziennie. Biorąc pod uwagę stosunkowo niewielką moc lodówek – obciążenie chwilowe nie będzie bardzo duże.
Nie traktuj moich komentarzy jako atak na Ciebie czy to, o czym piszesz. Wasz blog jest naprawdę świetny i bardzo lubię go czytać i oglądać – masz głos, którego dobrze się słucha. Liczę na to, że dzięki dyskusjom obaj znajdziemy rozwiązanie najlepsze.
Nie traktuję ich tak. 🙂 Po prostu masz wątpliwości, które nie są niczym dziwnym i dlatego trzeba je rozwiać. 🙂
Dzięki za miłe słowa.
Do kompromisu pewnie nie dojdziemy, bo każdemu z naszych Czytelników bardziej będzie pasować inne rozwiązanie, ale ważne, żebyśmy wiedzieli, jakie są zalety i wady poszczególnych rozwiązań. 🙂
Z tymi kalkulatorami do fotowoltaniki to bywa różnie (często są mocno „sponsorowane” aby napędzać sprzedaż). Z moich doświadczeń: w tym roku w lipcu (słoneczne dni) panel o mocy wg tabliczki znamionowej 140W (zbuforowany rzecz jasna akumulatorem) nie dawał rady „zaspokajać” 100W radiostacji. Owszem, taka radiostacja oddająca 100W do anteny pobiera z akumulatora około 200W ale… tylko podczas nadawania, które zajmowało mniej więcej 1/3 czasu (przy odbiorze pobór rzędu kilku watów). Średnie obciążenie było więc około 70-80W, panel dwa razy większej mocy 140W i poza „godzinami szczytu” (okolice południa) nie dawał rady. Oczywiście wydłużał znacznie pracę w porównaniu do pracy na samym akumulatorze, ale generalnie bilans dzienny był ujemny (praca mniej więcej od 8:00 do 18:00).
Moim zdaniem panele mają jak na razie sens tylko wtedy, gdy zdobędzie się na to unijną refundację (50%), bez refundacji to jak na razie droga sprawa. 10 lat „amortyzacji” to też długo, może za 10 lat będę zużywał znacznie mniej prądu niż teraz, więc okres „zwrotu inwestycji” jeszcze się wydłuży. Na przykład 10 lat temu używałem żarówek 60-100W a teraz używam świetlówek 18-20W czy LED-ów 10-15W, miałem do komputera monitor CRT pobierający 80W a sam komputer pobierał około 150-200W, czyli razem zestaw komputerowy pobierał powiedzmy 250W, a teraz… laptop maksymalnie obciążony pobiera około 50W a średnio 25W. Czyli dwa najbardziej prądożerne odbiorniki w moim domu (oświetlenie i komputer) w ciągu 10-ciu lat zredukowały swój pobór prądu co najmniej kilkukrotnie. Gdybym 10 lat temu zrobił obliczenia, że dzisiaj mi się „zwróci” to… dzisiaj byłbym w plecy 😀 Owszem, prąd podrożał, ale zarobki też wzrosły – po prostu inflacja (współczynnik inflacji trzeba wliczać w każdą tego typu inwestycję).
@bogi1 – okej. Ale agregat można naprawić, czyż nie? Poza tym nie używasz go ciągle, tak jak baterii słonecznych i przetwornicy z akumulatorem. Paliwo też należy ciągle 'rotować’ czy to do auta czy do kosiarki można je zużywać co jakiś czas.
Tak! oczywiście masz rację, ale z twojego rozumowania wynika, żeby robić zapasy dla samego posiadania zapasów, czyli będę miał paliwo na czarną godzinę i będę je sobie wymieniał co jakiś czas, żeby nie zwietrzało. To się wszystko zgadza. Ale wydaje mi się że tu chodzi o przygotowania na trudne czasu, np. Brak energii elektrycznej, bez której na żadnej stacji paliwa nie zatankujesz (bo pompy nie będą działać), chyba że ktoś znajomy pozwoli ci wsadzić pompę ręczną do zbiornika podziemnego na stacji. Więc jak nie będziesz miał możliwości rotowania paliwa to twoim zdaniem jak zapas powinieneś mieć do tego agregatu? Wydaje mi się że na „TRUDNE czasy” lepsze będa baterie słoneczne bo mogą działać niezależnie od jakiegoś paliwa, bo nie myślę żeby słońce zgasło. Reasumując chyba najlepszym wyjściem byłoby posiadanie baterii słonecznych oraz agregaty na krótkie epizody z brakiem pradu.
No okej, tylko tak jak mówiliśmy – baterie słoneczne nie dają sobie rady jakoś wybitnie – ktoś to opisywał. Wiadomo, że nie zrobisz sobie zapasu 6000 litrów paliwa, ale uwierz mi – w przypadku braku prądu brak działania pomp na stacji byłby Twoim niewielkim zmartwieniem. Samo dotarcie na stację graniczyłoby z cudem, nikt nie pytałby o pozwolenie na użycie pomp, raczej toczyłaby się regularna bitwa. Oczywiście mówimy o dłuższym braku prądu – patrz przywoływany tu film American Blackout, tytuł polski „Ameryka bez prądu”.
Ale Amerykanie są specyficzni 🙂
Może być ciężko przeżyć bez samochodu na jakimś nowym osiedlu w Polsce, ale to wina głupoty rządów i przepisów budowlanych.
Ja mieszkam na osiedlu zbudowanym w czasach PRL-u, kiedy samochód prywatny był dobrem luksusowym i mało kto go posiadał. Jest to tak zaprojektowane, że wszędzie dojdzie się na piechotę, nie dłużej niż 15 minut. Można całe życie spędzić i ani razu nie użyć samochodu.
Gdyby zabrakło prądu to już gorzej, szczególnie w zimie, bo w budynku mam centralne ogrzewanie z pompą elektryczną. To zdecydowanie słaby punkt.
Zresztą historycznie zdarzały się awarie i przerwy w dostawie prądu lub ciepła. Do dnia, dwóch, można jakoś wytrzymać, dłużej to budynek zimą się wyziębi i trzeba się ewakuować.
Ja mam jakieś 5km do babci, z piecem kaflowym, podobno kiedyś się przydawało.
Nie wspominając o benzynie na kartki 🙂
I jakoś się żyło, ludzie się nie tratowali.
Podcierali się także gazetami. I jakoś się żyło, ludzie się nie tratowali. Ba! Pewnie nawet niekiedy byli szczęśliwi! Czy to oznacza, że powinniśmy do tego wrócić?
Wiem – oglądałem i właśnie o tym mówię. Agregat możesz mieć ale wykorzystasz go w przypadku krótkich braków prądu. Ale przy dłuższych zabraknie ci szybko paliwa. Wiem że baterie sloneczne sobie słabo radzą, tak jak ktoś tu opisywał nie dały razy zasilać CB przez dzień pracy, ale ten ktoś pisze o dniu pracy. Ale wyobraź sobie sytuację długotrwałego braku pradu, paliwo ci sie kończy i nie masz skąd zdobyć nowego, taka bateria soneczna działając cały dzień lub dwa pozwoli ci naładować akumulator z którego włączysz swoje radio CB na półgodziny żeby dowiedzieć się co u innych, pozwoli ci naładować baterie do latarek czy konórki/laptopa/tableta. Pozwoli ci poprzez przetwornicę włączyc radio i posłuchać jaka jest sytuacja i czy może sie zmienić.
Coś w tym wszystkim jest. Moja siostra np. nie dopuszcza do siebie myśli że kiedyś może jej sie przydarzyć sytuacja kryzysowa i mówi mi, cytuje ,,och i co i chcesz żeby nastąpiła jakaś apokalipsa zombie!?” Zombie może i nie będzie ale większa powódź u mnie może się zdarzyć
Gratulujemy siostrze a Tobie – współczujemy.
Ja tam prosty chlop jestem, wiec sie nie znam, wytlumaczy mi ktos co to znaczy ze zrodlo energi jest alternatywne?
Alternatywnymi źródłami energii zwykło się określać te niezużywające paliw kopalnych — a więc elektrownie wodne, wiatrowe i słoneczne.
My w materiale wspominaliśmy o alternatywnym źródle ciepła — to znaczy takim, które będzie działać, gdy główne źródło ciepła w Twoim domu (np. kocioł gazowy albo pompa ciepła) przestanie działać, bo zabraknie gazu albo prądu.
A jeżeli robimy zapas paliwa (benzyna, ropa) i zrobimy, (w przypadku sytuacji awaryjnej) swego rodzaju generator elektryczny (poprawcie mnie jeżeli nie da się tak zrobić) to czy będzie to alternatywne źródło energii?
PS Nareszcie mam polskie znaki. 🙂
Awaryjne — tak. Alternatywne w tradycyjnym rozumieniu tego pojęcia — nie.
To dlaczego zawsze jeżeli chodzi Wam o awaryjne źródło energii mówicie że jest ono alternatywne?
Bo pod hasłem „awaryjne źródło energii” mieści się też agregat z zapasem paliwa — oczywiście to dobre rozwiązanie, ale lepsze (na dłuższą metę) są jednak baterie słoneczne.
Przeczytałem powyższy wpis i zaśmiałem się w duchu, bo ostatnio przerabiałem próbę przekonania osoby o nastawieniu, „przecież jakoś to będzie, zawsze jakoś było to i teraz też jakoś będzie”, do zgromadzenia nieco większych zapasów. Jak się później okazało, jej podejście było spowodowane obawą, że jeśli zacznie się przygotowywać na potencjalny „kataklizm”, ściągnie go na siebie 😉
Do powyższej listy niezbyt racjonalnych powodów zaniechania przygotowań na trudniejsze czasy dorzuciłbym kolejny punkt: „Jak się przygotuję, to coś złego się wydarzy.” To na szczęście tak nie działa (chociaż podobno jeżdżenie w kasku na rowerze, jakoś tam wpływa na zwiększenie liczby wypadków, więc… kto wie).
Nie mogę się zgodzić, że kupowanie żywności na przyszłość pozwala zaoszczędzić. Raczej ma charakter uśredniania „w dół”, bo tak jak napisałeś żywność stale drożeje. Średnia cena zapasu żywności cały czas podąża za aktualną ceną rynkową. Im większy zapas, tym większy „bufor” cenowy. Oczywiście sytuacja zmienia się diametralnie, gdy pozwolimy sobie na jednorazowy zakup większej ilości czy to w promocjach, czy u hurtowników – wtedy oszczędność pojawia się niemal natychmiast.
Dlaczego Twoim zdaniem to nie pozwala zaoszczędzić?
Kupujesz 1 kg cukru za 4 złote. Wkładasz do szafy. Czeka sobie na gorsze czasy.
Za 3 lata kupujesz 1 kg cukru za 4,20, wkładasz do szafy, zjadasz ten z zapasów.
Za kolejne 3 lata kupujesz 1 kg za 5 zł, wkładasz do szafy, zjadasz ten kupiony za 4,20.
I gdy w końcu musisz go zjeść, bo Cię nie stać na kupienie go za 6 zł/kg w sklepie (bo Cię wyrzucili z roboty), oszczędzasz na tym złotówkę.
Plus oczywiście efekt kupowania większych ilości, o którym wspomniałeś.
A gdzie tu jest oszczędność? Nie uwzględniłeś po pierwsze inflacji, a po drugie nie uwzględniasz kosztów zamrożonego pieniądza (pieniądze, które mogłyby zarabiać, leżą odłogiem i się „marnują”).
Przy okazji wybrałeś dosyć specyficzny przykład, mamy politykę cukrową jaką mamy (i aby na czymś takim zaoszczędzić, to 6 lat temu musiałbyś wiedzieć, że cena cukru skoczy, no i co jeśli cukier znów będzie wolnorynkowy a nie regulowany i jego cena znów spadnie do 4zł/kg? :D), ale gdybyś podał przykład w postaci powiedzmy przetworów owocowo-warzywnych zrobionych samodzielnie z surowców zakupionych na wolnym rynku czy powiedzmy produktów na bazie zbóż to… byłbyś w plecy (te surowce potaniały w ostatnich latach, choć oczywiście gotowe produkty w sklepach nie potaniały :D).
Jeśli kupuję żywność za X, a zjadam ją zamiast kupować taką samą w sklepie za X+Y, to oszczędzam dzięki temu Y.
To, co opisałem, to właśnie efekt inflacji. W dłuższym okresie żywność nie ma innego wyjścia, jak tylko drożeć, przynajmniej tak długo, jak długo będzie istnieć inflacja.
Oczywiście może bardziej da się oszczędzić inwestując w akcje, grunty, czy złoto, ale przecież nie po to się te zapasy robi. To ma być efekt uboczny włożenia pieniędzy w coś, co i tak kiedyś zjesz. I wyjaśnić, że nie jest to w żadnym stopniu zmarnowaniem pieniędzy (jeśli się to zrobi mądrze), a wręcz przyczynia się do ich oszczędzenia.
Nie zgadzam się co do „oszczędności” Y ale… widocznie mamy inne myślenie o pieniądzu (niby wydaje Ci się, że „netto” wydałeś mniej, ale to nie oszczędność tylko spadek wartości pieniądza, oczywiście uśredniając, bo mogą być towary, które niewspółmiernie do tego podrożały, ale będą też takie, które potaniały).
Co do „nie ma innego wyjścia jak tylko drożeć tak długo, jak będzie istnieć inflacja” – wybacz, ale myślenie „jest inflacja, więc ceny muszą iść w górę” to nieporozumienie (złe rozumienie inflacji), spójrz chociażby na ceny sprzętu komputerowego, telefonii komórkowej, internetu itd. A jeśli chcesz produkty spożywcze – proszę bardzo: cena pszenicy na początku 2004 roku – 720zł/t, cena pszenicy na początku 2014 roku 770zł/t, a skumulowana inflacja za ten okres to około 32%, czyli pszenica powinna kosztować 950zł/t abyś „nie stracił” na inflacji.
Przy okazji: czy uważasz, że ktoś, kto kupił 10 lat temu tonę pszenicy a teraz ją da kurom/świniom zamiast płacić za nią 770zł/t zaoszczędził 50zł na tonie czy stracił 180zł na zamrożeniu gotówki (bo kasę trzymał nawet na najgorszej lokacie „po kosztach inflacji”, to teraz miałby nie tylko tonę pszenicy ale i dodatkowo parę litrów wódki :D)? A może ani nie zyskał ani nie stracił, bo tona pszenicy to tona pszenicy?
Z całym szacunkiem dla roboty jaką robicie, ale z ekonomią to jest u Was nie tęgo i jeśli myślisz, że „10 lat temu kupiłem coś za 4zł, teraz to kosztuje 6zł, ale nie muszę tego kupować teraz, bo już mam i w dodatku oszczędziłem 2zł” to… tak do końca nie jest, nie oszczędziłeś 2zł – jedynie nie wydałeś teraz 6zł a kiedyś wydałeś 4zł i to wszystko (może jesteś na plus, może jesteś w plecy, a może jesteś na zero, kwestia zarówno tego ile te 4zł potrafi dla Ciebie zarobić jeśli masz je do dyspozycji oraz jak bardzo zmieniła się w ciągu 10-ciu lat wartość zarówno tych 4zł jak i ewentualnej torby cukru).
Ja rozumiem, że warto mieć zapasy (i też je mam) ale… nie bawcie się w ekonomię jeśli się na niej nie znacie. Tak samo rozumiem, że warto mieć zapasowe/alternatywne źródło energii elektrycznej, ale nie bawcie się w ekonomiczne uzasadnienia kupowania paneli słonecznych – sami to najpierw wypróbujcie w swoich domach, zróbcie bilans a dopiero potem się wypowiadajcie, bo część ludzi może wasze rady wziąć bezkrytycznie uznając, że jesteście „ekspertami” w tym co piszecie.
Nie piszemy tu nic o zapasach sprzętu komputerowego, telefonów komórkowych, ani internetu — tylko żywności. Nie ma już za bardzo pola do poprawy wydajności rolnictwa, co dawałoby szansę na obniżanie cen żywności, a przecież potrzeba tej żywności coraz więcej. A ponieważ rolnictwo jest bardzo mocno oparte na paliwach kopalnych, których zasoby też są skończone, zakładanie obniżek cen żywności w dłuższym horyzoncie czasowym jest niebezpieczne. Nawet, jeśli nie brać pod uwagę inflacji, żywność raczej tanieć nie będzie.
Jeśli pszenica drożała zgodnie z inflacją i tyle samo dawała lokata, to ten ktoś zrobiłby dokładnie taką samą inwestycję w pszenicę, jak i w lokatę. Oczywiście zakładając, że tę pszenicę wciąż może zużyć, rezygnując z jej zakupu po aktualnej cenie.
W tym konkretnym przypadku skoro pszenica taniała wolniej, niż inflacja, to lepiej było trzymać pieniądze na lokacie. Ale czy to jest powód, by zakładać, że tak będzie zawsze? Czy tak samo było z innymi produktami spożywczymi? Czy tak samo było z żywnością przetworzoną?
Jeśli natomiast chodzi o kwestie baterii słonecznych czy kolektorów, to mamy na ten temat dostatecznie dużo doświadczeń, by móc takie wnioski formułować. Jeśli zrobiłeś swój bilans i wyszedł Ci inny, to go tu przedstaw w komentarzach. Jeśli nie, to najpierw go zrób, a dopiero potem się wypowiadaj, bo jeszcze ktoś może bezkrytycznie przyjąć Twój komentarz za prawdę i zrobić sobie krzywdę.
Nie pozwala zaoszczędzić, ponieważ na początku musimy wpompować pewne środki w zrobienie zapasu, nawet jeśli będziemy to robić stopniowo, małymi kroczkami. Te pieniądze są tak jak Piotr powiedział „zamrożone”.
Jest też druga strona medalu – robienie zapasu pozwala oszczędzać, w znaczeniu „odkładać” pieniądze na później w formie zamrożonego w żarciu kapitału. Nietrudno sobie wyobrazić sytuację, kiedy w wyniku jakiejś katastrofy ceny żywności poszybują w górę. Możemy je wtedy z zyskiem spieniężyć, lub wymienić w barterze na inne niezbędne dobra.
Z tego tez powodu uważam, że oprócz żywności drobny zapas prostych, podstawowych artykułów takich jak: zapalniczki, papier toaletowy, czy innych tanich i powszechnych w czasie dobrej koniunktury przedmiotów, jest jak najbardziej na miejscu; tym bardziej, że termin przydatności mają prawie nieograniczony i również można je „rotować”.
Celem zrobienia zapasu żywności nie jest zaoszczędzenie pieniędzy. Celem zrobienia zapasu żywności jest posiadanie żywności, którą będziemy mogli zjeść wtedy, gdy z innych względów nie będzie możliwości kupić jej w sklepie. Bo jej nie będzie, albo będzie skażona, albo będzie za droga na nasze możliwości, bo stracimy pracę.
I tu się czasem pojawia reakcja, że taki zapas żywności kosztuje mnóstwo pieniędzy. Co jest nieprawdą, bo pokazaliśmy, że wcale nie kosztuje tak dużo. A po drugie, skoro ceny żywności rosną, to w dodatku w ten sposób oszczędzimy — gdy zjemy cukier kupiony ostatnio za 5,20, zamiast stojącego na półce w sklepie po 6,00.
Oczywiście — dopóki tej żywności nie zjemy, to nie oszczędzimy. I faktycznie mamy tu zamrożone pieniądze. Ale zamrożone tylko w tym sensie, że nie zjemy tego w całości — ale przy dobrze zrobionym zapasie żywności da się te pieniądze w całości odzyskać (i w statystycznym ujęciu przyniesie to zawsze oszczędność, czego nie można powiedzieć o inwestycji w złoto czy akcje).
Całkowicie się zgadzam, że celem zrobienia zapasu żywności jest… posiadanie zapasu żywności 🙂 Do tego taki zapas umożliwia polowanie na okazje cenowe i oszczędzanie właśnie przez to. I zgadzam się też, że zaopatrzenie spiżarni, zwłaszcza w te najpotrzebniejsze produkty, nie kosztuje fortuny.
Ze swojej strony polecam kasze: gryczaną i jaglaną, amarantus (niestety drogi) oraz ryż parboiled zamiast „pustych” zapychaczy typu biały ryż czy makaron. W sytuacji niedoboru owoców i warzyw będą stanowić cenne źródło witamin i mikroelementów, choć zdaję sobie sprawę, że nie każdemu mogą smakować.
Apropos punktu „nie mam pieniędzy, to wszystko jest drogie” i argumentacji, że „na raty nie jest drogie”. Jedzenie kosztuje dokładnie tyle samo niezależnie od tego, czy przy każdych zakupach wydawałeś trochę ekstra na zapasy, czy też byś te „wydatki ekstra” odkładał do skarbonki (i potem kupił jednorazowo więcej). Minus odkładania „grosików do skarbonki” jest taki, że po prostu większość ludzi nie ma jakiejkolwiek dyscypliny w wydawaniu pieniędzy; nie kupują bo potrzebują, tylko kupują bo mają kasę w portfelu (innymi słowy czym więcej zarabiają, tym więcej wydają, niektórzy nawet znacznie więcej, bo gdy pojawia się „zdolność kredytowa” to jeszcze się dodatkowo zapożyczają w bankach). Plus odkładania jest taki, że zwykle „hurtem” da się kupić taniej niż detalicznie. Przy okazji w przypadku na przykład utraty pracy, to wolę mieć kasę zapewniającą mi możliwość kupienia jedzenia na rok niż… pełną piwnicę konserw i pusty portfel – kasa jest uniwersalnym zasobem, który mogę zamienić na wszystko, nie tylko na jedzenie (na przykład mogę ją przeznaczyć na wynajem mieszkania w drugim końcu Polski jeśli tam mi się trafi dobra praca, a z pełną spiżarnią i pustym portfelem nie zrobię nic).
Moim zdaniem… jak zwykle chodzi o złoty środek, kasę też trzeba odkładać i… w obecnej sytuacji uważam, że dużo ważniejsze są oszczędności finansowe niż zapasy na lata (statystycznie częściej jest potrzebny „zastrzyk gotówki” w sytuacji awaryjnej niż zapasy na okres dłuższy niż kilka dni).
I to jest słuszne podejście. Kasa jest generalnie lepszym przechowywaczem zasobów niż konserwy czy pszenica. Jak ktoś będzie chciał uciec to zabierze ze sobą tonę cukru czy tysiaka w kieszeni ?
Nie mówiąc o tym, że pszenicę możne zeżreć jakiś owad i tyle zostanie z naszych zasobów.
A konto bankowe może zeżreć jakiś rząd, tak jak na Cyprze 🙂
Do tego ryzyko inflacji. Obecnie jest nadmiar pieniędzy, bo dodrukowano bez opamiętania by dofinansować upadające w czasie kryzysu banki. Ta bańka w każdej chwili może runąć.
Z przeszłości wiadomo, że najlepszym przechowywaczem pieniędzy jest ziemia (zapisana w księgach wieczystych) i złoto (gdzieś schowane).
Kiedyś moja babcia w łazience zamurowała słoik ze złotymi dolarówkami. Po jej śmierci wujek tego szukał, długo potrwało zanim znalazł i rodzina się podzieliła spadkiem 🙂
Jeśli uważasz, że masz nadmiar pieniędzy to możesz mi trochę przesłać. Nie obrażę się.
Co do ziemi to powiedz to ofiarom reformy rolnej i inszych wynalazków rządowych.
Złoto też było delegalizowane – np. w USA w 30-tych latach.
Dlatego też te tezy o bezpieczeństwie metali to taki mit żeby handlarze mieli komu złoto sprzedawać.
Nie ma aktywa całkowicie bezpiecznego przed zakusami innych ludzi. Niestety ale myślenia i zdrowego rozsądku nic nie zastąpi.
Dlatego pieniędzy nie trzyma się na koncie czy w postaci papierków w skarpecie (przerabiano to i w Polsce, z dnia na dzień ogłoszono wymianę „papierków” ale pojedynczy obywatel miał limit kasy jaką mógł wymienić). Można trzymać w kruszcach typu złoto (metal nie tylko jubilerski, ale też i techniczny – zawsze będzie na niego zapotrzebowanie), które jest „walutą międzynarodową” i nawet jeśli w jakimś kraju zostanie zdelegalizowane, to można nim handlować na czarnym rynku (bo to, że jakaś władza tego nie uznaje bądź delegalizuje nie oznacza, że wartości złota nie uznają ludzie :D).
Do tego warto część pieniędzy w aktywach typu udziały, akcje aby pieniądze przy okazji coś zarabiały (obecnie w aktywach mam mniej więcej 3/4 kasy ale gdy zaczynałem jakieś 10 lat temu, to przyznam, że ileś kasy na tym straciłem – uroki „płatnej nauki”, na początku każdy popełnia błędy :D) – zaletą akcji czy udziałów jest taka, że gdy potrzebuję stricte gotówki, to zawsze mogę akcje/udziały spieniężyć, natomiast gdy tej kasy nie potrzebuję, to co roku jest dywidenda (nie bawię się w „manipulacje” krótkoterminowe na kursach akcji – to bardziej hazard niż zarabianie :D).
Ziemia czy inne nieruchomości – bywają nacjonalizowane, bywają niszczone w trakcie wojen, bywają podbijane (kładziesz się spać w jednym kraju a budzisz się w innym i władza ma gdzieś „księgi wieczyste”). Na nieruchomościach (zarówno posiadaniu jak i handlu) można nieźle zarabiać (jeśli się umie, ja nie umiem :D) ale kupić jako „lokatę kapitału” – jak kto lubi, większość ludzi bogatych jakich znam, kupuje nieruchomości aby na nich zarabiać (sprzedać z zyskiem, wynająć, mieć miejsce na działalność itd.) a nie po to aby mieć „przechowalnię pieniędzy” 😀
Ok, w kwestii baterii słonecznych proszę bardzo:
Przeciętne nasłonecznienie w Polsce w zależności od rejonu waha się od 975 do 1025 kWh/m^2*rok (na podstawie opracowania mgr inż. Krzysztofa Neupauera oraz prof. dr hab. inż. Janusza Magiera z Politechniki Krakowskiej). Sprawność ogniw (mam na myśli te normalnie dostępne w sprzedaży w sensownych cenach) waha się w granicach 15-16% czyli z metra kwadratowego uzyska się przeciętnie rocznie około 160kWh. Pomijam też fakt, że sprawność wielu ogniw słonecznych spada wraz ze wzrostem ich temperatury (kolektor nagrzany od słońca do temperatury 50 stopni ma o 15% mniejszą sprawność niż w temperaturze 20 stopni, no ale dla uproszczenia pomijamy).
160kWh pomnożone przez średni koszt 1kWh w Polsce (około 0,6zł) daje mniej więcej oszczędność 96zł z metra kwadratowego panela (16% sprawności i pominięciu wszelkich innych strat na przetwornicach, akumulatorach itd. po prostu zakładamy wariant idealny). Tymczasem metr kwadratowy takiego panela kosztuje około 700zł (sam panel, bez osprzętu). Czyli sam „goły” panel (z pominięciem kosztów instalacji, osprzętu, cyklicznej wymiany akumulatorów buforujących, strat w przetwornicach, spadku sprawności z wiekiem itd.) będzie się spłacał co najmniej przez 7 lat. Jeśli dołożymy do tego koszty akumulatorów buforujących energię, koszty urządzenia obracającego panele w kierunku słońca (bez tego sprawność panela znacznie spadnie), straty w przetwornicach itd. to ilość uzyskanej energii netto jeszcze spadnie, a koszt instalacji się podniesie i „amortyzacja” potrwa kilkanaście lat. Niech w międzyczasie będzie tylko jedna większa wichura, która Ci zniszczy panele (albo jakiś łobuz specjalnie rzuci kamieniem dla draki) i po całym misternym planie oszczędzania (oczywiście możesz zabezpieczyć panele twardym pleksiglasem dla ochrony ale… wtedy po pierwsze podniesie się temperatura ogniw zmniejszając ich sprawność, po drugie pleksiglas pochłania część światła a więc panele produkują mniej prądu, a po trzecie to dodatkowy koszt wydłużający czas zwrotu z inwestycji).
Oczywiście przeliczenia są dla metra kwadratowego a nie dla watów wg tabliczki znamionowej, bo panel to nie perpetum mobile i nie da więcej energii niż energia padająca pomnożona przez sprawność, a że ten panel może dać więcej jak go w laboratorium sztucznie oświetlą to już inna sprawa, zwykle pomiaru dokonuje się oświetlając panel mocą 1kW/m2 (energia promieniowania a nie energia doprowadzona „do żarówki”) ale średnia moc jaka pada na metr kwadratowy w naszej strefie klimatycznej (licząc średnią całodobową, czyli i w nocy) to tylko około 115W. Jeśli wykluczysz noc, czyli liczysz tylko gdy „świeci słońce” to masz raptem dwa razy więcej, czyli niech tam będzie nawet 250W, czyli moc panela liczonego na oświetlenie 1kW w rzeczywistości średnio da Ci tylko 1/4 mocy znamionowej (przy wykluczeniu godzin nocnych).
Po prostu, bez unijnego refinansowania co najmniej połowy kosztów instalacji, to panele po prostu nie są opłacalne (jedyny zysk, to zapasowe źródło energii)
Można to inaczej rozwiązać.
Panele słoneczne uzupełnić jakimś małym wiatrakiem, najlepiej pionowym (bez śmigieł). To przez ładowarkę podłączone do możliwie dużego akumulatora żelowego 12V.
Z tego akumulatora zasilane listwy oświetlające LED w pokojach, też na 12V, oraz lodówka turystyczna na 12V. Bez przetwornic.
Do tego gniazdko typu samochodowego 12V, do awaryjnego zasilania innych urządzeń, np. ładowarki telefonu.
Czyli dwie niezależne instalacje elektryczne w domu, jedna tradycyjna na 230V AC plus dodatkowa 12V niskiej mocy zasilająca niektóre światła i małą lodówkę turystyczną.
Koszt niewielki, nie rezygnuje się całkiem z elektryczności przy braku zasilania z sieci. Jakoś bez pralki, żelazka i suszarki do włosów człowiek przeżyje.
Na wsiach, jak kończono elektryfikację w latach 70., to prąd był doprowadzony w dwóch celach: zasilania żarówki oświetlającej pomieszczenie i doprowadzony do gniazdka sieciowego zasilającego radioodbiornik, innych urządzeń elektrycznych na wsiach jeszcze nie znano.
Daję ten przykład by pokazać jakie są priorytety w korzystaniu z elektryczności. Można sobie planować, że w czasie apokalipsy zombie człowiek będzie spędzał czas na graniu na konsoli, praniu, odkurzaniu i prasowaniu. Jak ktoś ma pieniądze, to kto mu zabroni. Ale gdy ktoś ma ograniczone fundusze, to trzeba ustalić jakieś priorytety.
Tuzin akumulatorów, przetwornica i falownik, by dom był samowystarczalny przy niezbyt oszczędnym korzystaniu, to już nieco przerost formy nad treścią.
Współczesne oświetlenie LED zużywa kilka W na pomieszczenie. Ładowarka telefonu też kilka W, sam telefon średnio miliwaty. Laptop z oszczędnym procesorem potrafi się zmieścić w kilkunastu W. Najwięcej lodówka turystyczna.
Więcej nie trzeba do w miarę normalnego życia, te dziesiątki sprzętów typu routery i dyski sieciowe nie są naprawdę potrzebne.
Ok, pewnie że się da zejść ze zużyciem prądu. Po prostu podważyłem ekonomiczny sens instalowania paneli słonecznych (jeśli mamy sami w 100% wszystko finansować) z czym Survivalista (admin) się nie zgadza i „wywołał mnie do tablicy” abym przedstawił swój bilans, no to przedstawiłem 😀
Swoje wyliczenia przedstawiałem tutaj i nie widzę powodu, żeby je powtarzać. Jeśli chcesz sprawdzić ich poprawność, to tu jest kalkulator, o którym wspominałem.
Do wykorzystania prądu z baterii słonecznych wcale nie potrzebujesz akumulatora — wystarczy grzałka w elektrycznym bojlerze. Ale akumulator i tak warto mieć, wraz z UPSem, jeśli masz kocioł na paliwo stałe i pompkę obiegową CO. Skoro więc już masz ten akumulator, to dołożenie do niego paneli PV i sterownika jest świetnym sposobem na oszczędzanie.
Dla Ciebie okres 10 lat zwrotu z inwestycji jest dowodem na „nieopłacalność” i jeszcze chcesz nas pouczać, że nie znamy się na ekonomii?
Znajdź mi inną inwestycję, której można dokonać w domu, która przyniesie oszczędności w krótszym czasie. Pomińmy może milczeniem domy w standardzie energetycznym sprzed 50 lat, których docieplenie może zwrócić się po 3 latach, bo takich domów to już nikt rozsądny dziś nie buduje.
Choć z drugiej strony — sam fakt posiadania własnego domu czy mieszkania jest nieopłacalny, bo przecież można go nie mieć i nie wydawać na jego utrzymanie pieniędzy. Ale to trochę absurdalne jest…
Tak, dla mnie 10 lat czekania na zwrot inwestycji (przy założeniu całkowitej bezawaryjności systemu, braku dodatkowych kosztów instalacji i eksploatacji itd.) tylko po to, aby potem „zarabiać” rocznie 233zł (20zł miesięcznie) to absolutnie gra nie warta świeczki, zwłaszcza że system produkuje najmniej energii wtedy, gdy najbardziej jest potrzebna (zimą przez cały dzień podniesie Ci temperaturę wody w 100 litrowym bojlerze o 2,5 stopnia Celsjusza).
Traktowanie takiej instalacji jako zasilania awaryjnego czy jako „przyjaznego środowisku” – ok, ale nie jako inwestycji podyktowanej ekonomicznie.
A co do sensu posiadania domu – wcale takie absurdalne nie jest, w Wielkiej Brytanii czy w USA jest wiele osób mieszkających w „domach na kółkach”, kwestia co kto lubi i co komu do szczęścia wystarcza 😀 Ja mimo wszystko wolę dom, ale główny powód to ilość miejsca potrzebnego na trzymanie „rzeczy”, gdybym nie czuł potrzeby ich posiadania, to takie „hipisowskie” życie bez domu mogłoby być całkiem ok (na pewno życie nauczyłoby mnie wielu różnych umiejętności, których teraz nie mam, bo ich nie potrzebuję).
Zamiast tej pompki nie lepiej rowy sobie zrobić ?
a zamiast paneli nie lepiej wiatrak ? ze słońcem u nas trudno 🙂
Akurat taka zatapialna pompka w połączeniu z tym rozwiązaniem opisywanym nie tak dawno temu, dają Ci możliwość czerpania wody z dowolnego źródła, do którego jesteś w stanie dojechać samochodem. 🙂
Zawsze jakoś to będzie, ale w razie czego największym z problemów z jakim może zetknąć się człowiek jest brak żywności. Trudno w to uwierzyć , bo półki w supermarketach uganiają się pod żywnością i ludzie nie zdają sobie sprawy że kiedyś może tego nie być.
Jakiś szałas można sobie sklecić, wodę się znajdzie (nie jest to proste, ale się da), lecz w polskich warunkach człowiek nie jest w stanie sam się wyżywić. Z ledwością mogłaby się wyżywić kilkuosobowa rodzina gdzieś poza miastem, ale to i tak na granicy śmierci głodowej i nie w dłuższym okresie. Dopiero względny komfort żywieniowy może zapewnić cała wioska.
Jeśli ktoś myśli, że jest w stanie się sam wyżywić dzięki kawałkowi ogródka, to się myli, bardzo się myli. Można mieć jabłka, śliwki, wiśnie, marchewkę, kury dają jajka i mięso, ale to tylko uzupełnienie diety, samemu nie wytworzy się tyle żywności by starczyło na przeżycie.
Może w przyszłości, np. dzięki drukarkom 3d do produkcji jedzenia, ale nie w tradycyjnym gospodarstwie.
Moim zdaniem podstawowym problemem jest to, że młode pokolenie (zwłaszcza to żyjące w mieście od kilku pokoleń) nie ma podstawowych umiejętności potrzebnych do przeżycia w warunkach odcięcia od zdobyczy cywilizacyjnych. Młodzi ludzie bardzo często nie potrafią się swobodnie posługiwać młotkiem czy siekierą a co dopiero mówić o samowystarczalności po ucieczce na wieś 😀
Jak najbardziej w tradycyjnym gospodarstwie wytworzysz żywność wystarczającą na przeżycie (i to z dużym zapasem!). Przykładowo z 1 hektara jesteś w stanie uzyskać około 5 ton pszenicy, z czego tylko jedną tonę przeznaczasz dla siebie „na mąkę”, wyjdzie Ci z tego powiedzmy pół tony (500kg) mąki (wiadomo, w warunkach „prymitywnych” będziesz miał straty przy mieleniu), 500kg mąki da ci 1000 półkilogramowych bochenków chleba, czyli średnio około 3 bochenki dziennie (spokojnie wystarcza na przeciętną rodzinę). Zostają Ci 4 tony zboża, odstawiasz powiedzmy pół tony na zasiew, a na 3,5 tony pszenicy. Załóżmy że na tym zbożu hodujesz świnie – daje to mniej więcej 1kg masy świniaka na 3kg jedzenia czyli wyhodujesz na tym około 10 świniaków do masy około 100kg czyli masz tonę świni, a więc około 500kg mięsa (co daje 1,37 kg mięsa dziennie) a ekstra masz skóry (ubrania, paski itd.), kości (kleje), tłuszcz (na przykład do oświetlenia) itd. A to… tylko jeden hektar. Mając gospodarstwo powiedzmy 10ha spokojnie wyżywisz siebie i swoją rodzinę (i zostanie sporo na handel). Podstawowym problemem zapewne będzie „napływ miastowych”, ludzie sami na wsi spokojnie daliby sobie radę (zwłaszcza, że się dobrze znają między sobą, często od pokoleń i współpraca nie byłaby problemem), ale będzie dużo ludzi napływowych, którzy uciekną z miast nie mając nic i nie mając jakiegokolwiek pojęcia o przetrwaniu na wsi (żadna z nich pomoc dla właściciela gospodarstwa – tylko „dodatkowe gęby do wykarmienia”).
Wieś da sobie radę, ale pojedyncze gospodarstwo bez wymiany (handlu) z innymi okolicznymi gospodarstwami już nie bardzo. Teoretycznie to możliwe, w praktyce nie.
Są duże wahania ze względu na pogodę każdego roku, a wydajność produkcji na niską skalę jest niewysoka, przez co funkcjonowanie byłoby zbyt pracochłonne.
We wsi jest specjalizacja i pomoc sąsiedzka (a przynajmniej można zatrudnić kogoś do pracy). Jeden będzie miał zboże, drugi świnie, trzeci krowy, czwarty kury, piąty będzie pszczelarzem, szósty prowadzi karczmę, siódmy plecie koszyki z wikliny itd. Gdyby jedna rodzina musiała wszystkim się zajmować, to nie da rady.
W przypadku stosowania maszyn rolniczych można obsadzić większe pole, ale wtedy to już nie jest samowystarczalność, bo maszyny potrzebują przynajmniej paliwa. I wtedy to już jest raczej produkcja przemysłowa, fabryka żywności na sprzedaż poza wioskę.
Piotr ma rację. Jestem przedstawicielem młodego pokolenia (bo 19 lat chyba się pod to kwalifikuje;) i będąc dość uzdolnionym technicznie człowiekiem widzę, że mnóstwo ludzi, a zwłaszcza rówieśników, o młodszych nie wspominając, ma kłopoty z najprostszymi nawet wyzwaniami manualnymi. Ja umiem naprawić większość urządzeń, umiem je budować i przerabiać. Znam się na elektryce i remoncie, umiem gotować i uprawiać ogródek. I nie znam chyba nikogo o podobnych zainteresowaniach.
Jasne, miałem na myśli gospodarstwo w ramach wsi a nie „zabunkrowane i odcięte od świata”. Wiadomo, że nie każdy będzie budował kuźnię, jeden kowal wystarczy 😀
A co do maszyn, to jeszcze 100 lat temu było wiele konstrukcji parowych (mam na myśli maszyny rolnicze, zarówno takie wolnostojące jak i ciągniki), były też na gaz drzewny – takie maszyny dałyby sobie radę przy braku dostaw ropy, ale takich maszyn to teraz tylko u kolekcjonerów można szukać, więc cofnęlibyśmy się nie do „przedwojny” tylko dużo dalej, nawet koni teraz na wsiach nie ma (i maszyn przystosowanych do pracy konnej), byłoby prawie średniowiecze i oranie pola motyką 😀