„Okupacja od kuchni” – recenzja książki

Niedawno na rynku pojawiła się książka Aleksandry Zaprutko-Janickiej „Okupacja od kuchni – kobieca sztuka przetrwania”. Od razu doszliśmy do wniosku, że trzeba ją jak najszybciej kupić, przeczytać i napisać Wam, co o niej myślimy.

Formuła dzisiejszego wpisu będzie nieco inna, niż zwykle. Tym razem ja napiszę Wam w kilku słowach, co ja o niej sądzę, a opinię Krzyśka znajdziecie w formie wklejonego tu poniżej materiału wideo.

Książka zrobiła na mnie porażające wrażenie. Opisy głodu na Ukrainie czy w gułagach nie były dla mnie tak uderzająco naturalistyczne, jak przytoczone w książce relacje dzieci, które po prostu na co dzień chodziły w czasie wojny głodne. Sam w życiu nie byłem głodny dłużej, niż kilka godzin i chyba nie potrafię sobie wyobrazić, w jakim byłbym stanie po kilku dniach niejedzenia, czy po kilku miesiącach niedojadania…

I przyznam szczerze, że wolę tego nigdy nie sprawdzać.

Spodziewałem się po książce, że będzie w niej nieco więcej praktycznych porad. Może nawet nie tyle konkretnych przepisów kulinarnych (tych jest kilkadziesiąt stron), ale porad, jak na przykład co zrobić z upolowanym kotem czy gołębiem.

Trochę smutny jest wniosek, który nasunął mi się po skończeniu książki. Że na ewentualność sytuacji podobnej, jak II Wojna Światowa, nawet najlepszy, najlepiej ukryty i najlepiej zabezpieczony zapas żywności nie wystarczy. Że bez kontaktu z zaprzyjaźnionymi, zaufanymi ludźmi, nie sposób przeżyć trudnych sytuacji.

Wiem to od dawna i tym gorzej mi z tą świadomością, gdy sam mam spore problemy z nawiązywaniem kontaktów z ludźmi…

Ale w świetle wydarzeń przedstawionych w książce wychodzi na to, że nie ma innej metody. Że prawdziwych przyjaciół lepiej poznać nie w biedzie, tylko dużo wcześniej, nim ta bieda nadejdzie…

To nie jest książka, która pokaże Wam, jak przetrwać głód. To książka, która przekona Was, że przygotowanie na głód jest konieczne. Bo z pustym żołądkiem trudno walczyć o cokolwiek więcej, niż tylko jego napełnienie

Survivalista (admin)

Artur Kwiatkowski. Magister inżynier, posiadacz licencjatu z zarządzania. Samouk w wielu dziedzinach, ale nie czuje się ekspertem w żadnej. Interesuje się zdrowym życiem i podróżami. I przygotowaniami na trudne czasy, rzecz jasna!

Mogą Cię zainteresować także...

17 komentarzy

  1. ja pisze:

    Moja Babcia otarła się o głód na Ukrainie. Niechętnie o tym opowiada. Ale kiedy usłyszała z mediów, że w Polsce spora część dzieci nie zabiera do szkoły śniadania, bo rodzice są ubodzy nieźle się oburzyła: „Rodzice nie mają pieniędzy na kanapkę dla dziecka?! To bierze się łyżkę oleju, szklankę mąki, trochę wody i pokrojone jabłko. Miesza wszystko i smaży racuchy, tylko trzeba trochę wcześniej wstać. Smaczne, można zjeść na śniadanie a resztę zabrać do szkoły. Jabłka można znaleźć chociażby przy rowie, reszta kosztuje grosze! Dziecko głodne do szkoły, no kto to widział, nawet tuż po wojnie tak nie było!”. To taki przepis „survivalowy” mojej Babci, ale kiedyś to nie nazywało się survival ani preppering tylko po prostu „zaradność”. Obecnie nie mogę patrzeć jak marnują się spadłe mirabelki i jabłka. Mirabelki na surowo są takie sobie, ale smażone kilka godzin zmieniają się w pyszny dżem (żona zrobiła parę słoików). Ostatnio będąc na wakacjach w lesie natrafiłem na wysyp borówek. Po prostu mnóstwo. Szkoda było zostawić więc nazbierałem a potem zesmażyłem ze znalezionymi jabłkami. Zapakowałem do wyciągniętych ze śmietnika słoików (wcześniej je wygotowałem). Będą na zimę do mięsa. Słoiczek borówek w sklepie kosztuje 8 zł. Ja zrobiłem takich słoików 7 szt. praktycznie w cenie cukru. Nie chodzi o to, że nie stać mnie na jedzenie. Ja po prostu staram się wykorzystywać zasoby, które znajdę. Daje mi to jakąś tam satysfakcję, a przy okazji oszczędzam kasę.

    • djans pisze:

      Fakt, że obecnie dużo żywności się marnuje. Jednak w sytuacji stopniowego narastania głodu zniknęłaby ona migiem. Coś, jak z gołębiami, które obecnie są rozplenionym szkodnikiem, ale w razie „w” znalazłyby się pewnie na wymarciu.

  2. Rafał M. pisze:

    Z głodem na Ukrainie to była nieco inna sytuacja. Z różnych powodów był niedobór żywności, a władze próbowały siłą odebrać rolnikom plony, nie zostawiając nawet ziaren na przyszłoroczny siew. W Rosji też był wtedy głód, ale mniejszy, bo żywność ściągnięto z Ukrainy.
    Nie chodziło o okupację, ale o wymysły Stalina, często głupie, jednak bezkrytycznie realizowane przez wąską grupkę jego popleczników (którzy zresztą sami bali się skazania na śmierć, bo w partii bolszewickiej po przejęciu władzy przez Stalin były niezłe czystki, zresztą kierownictwo partii po jego śmierci samo wyjawiło te zbrodnie i wypuszczono z więzień tych, którzy jeszcze żyli).

    Aktualnie okupacja jak w czasie II Wojny Światowej raczej nie grozi w Polsce, bo zmieniły się metody okupantów. Teraz po prostu zamiast zbrojnie podbijać, to przekupują (na różne sposoby) polityków w takim kraju, aby pozwoliły bogacić się zagranicznym korporacjom.
    Nie opłaca się zbrojnie anektować terytorium, gdyż taniej jest po prostu kupić co się chce, niż wydawać pieniądze na działania wojenne. Ostatnio z Krymem była nieco inna sytuacja, ale tam mieszkańcy w większości sami woleli być obywatelami Rosji niż Ukrainy i cieszyli się z interwencji rosyjskich wojsk. Nie było żadnych walk, ani niszczenia czegokolwiek.

    Natomiast klęska głodu jest jak najbardziej realna i prawdopodobnie do czegoś takiego dojdzie. Bo wszystko jest zbyt uzależnione od pieniędzy, więc wahania ich przepływu, np. w wyniku pogłębiania się kryzysu gospodarczego (który jest na papierze, nie w możliwościach produkcyjnych) spowoduje, że ludzie nie będą mogli kupić sobie żywności.

    Może też być problem ze skażeniem radioaktywnym. Chodzi o Izraelski tajny plan o kryptonimie Masada (to od twierdzy, w której powstańcy przeciwko Rzymowi woleli popełnić samobójstwo niż się poddać). Izrael dysponuje 200 głowicami atomowymi, skierowanymi na cele w Europie, Afryce Północnej i na Bliskim Wschodzie, a także w… siebie samego. Jeżeli dojdzie do wojny z Izraelem i zacznie przegrywać, to je odpali, niszcząc również siebie.
    A sytuacja na Bliskim Wchodzie staje się coraz bardziej niestabilna, problemy z Palestyną i Państwem Islamskim, kilka krajów arabskich też by wykorzystało okazję do ataku.

    • Survivalista (admin) pisze:

      A okolice Doniecka to w Twojej ocenie jaki mają status, jeśli nie są okupowane?

    • djans pisze:

      Z okupacją, to różnie – casus Kosowa w świetle współczesnej masowej migracji z Afryki może być do powtórzenia, zwłaszcza w podobnej republice bananowej, jak III RP.

      Dla nas najbardziej prawdopodobnym do realizacji, byłby scenariusz głodu w oparciu o zakręcone przez Ruskich kurki. Bez gazu nie ma produkcji nawozów, a bez nich nie ma plonów. Oczywiście ratunek w imporcie tak gazu, jak i nawozów, czy wreszcie samego zboża, ale wówczas pewnie się zmaterializuje „miarka zboża za denara”.

      W tę „Masadę” to bym zbytnio nie wierzył. W diasporze żyje ich bodaj tyle samo, o ile nie więcej, niż w Izraelu. Zresztą robią przymiarki, by się stamtąd ewakuować – tzn. wrócić tam, gdzie im było najlepiej.

  3. GNOM pisze:

    Dlatego warto już dziś w ustronnych miejscach sadzić dziki czosnek, topinambur,por, selera oraz inne warzywa które nie potrzebują pielęgnacji. Dodatkiem w takich miejscach mogą być też zioła. Czym więcej takich ustronnych miejsc tym lepiej. Ja takie miejsca dla ochrony obsadzam tarninom. Można też sadzić jeżyny i olszynę, orzechy laskowe, oraz przy polnych drogach sadzić drzewka owocowe tak jak robiono to dawniej.

    • djans pisze:

      „I to jest bardzo słuszna koncepcja”. Np. na terenach opanowanych przez barszcz Sosnowskiego sadzić topinambur w ramach rekultywacji. Pewnie dziki by mocno uszczuplały takie zapasy, ale generalnie takie „dzikie pola” uważam za świetny awaryjny rezerwuar pożywienia.

  4. LosowyNick pisze:

    Zamiast uczyć się produkować żywność można też mieć inne przydatne umiejętności. Przy braku paliwa nawet mechanik rowerowy będzie cenny.

    • Pozyskiwacz pisze:

      Wątpliwe.
      Rower to dość prosta maszyna. Ani wiedzy tajemnej nie trzeba, ani wielu narzędzi. Fakt że przydaje się trochę specjalistycznych. Wiem że teraz ludzie są leniwi i mają dwie lewe ręce. Głupią regulację przerzutki zlecają warsztatom , ale jak ich bieda przyciśnie to się szybko nauczą jak naprawiać rowery.

      Wiele razy to pisałem ,może nawet w komentarzach w Domowym Survivalu, przepis na zarobek w czasach kryzysu jest bajecznie prosty :
      -trzeba oferować ludziom usługę lub towar który spełnia kilka warunków :
      -nie da się z niego zrezygnować, a najlepiej żeby nie dało się nawet zbytnio ograniczyć.
      -rynek zbytu i surowce/narzędzia są lokalne
      -ze względu na specjalistyczną wiedzę, trudne do zdobycia narzędzia (lub materiały), pracochłonność albo kłopotliwość produkcji ludzie będą zmuszeni do korzystania z naszych usług, a nie zaczną sami wytwarzać potrzebnych dóbr.

      Problem tylko jaką dziedzinę wybrać ? Co by spełniało te warunki ?
      No , tu to trzeba pogłówkować.
      Ja sobie wymyśliłem że będzie to hodowla koni i naprawa/wytwarzanie/przerabianie konnych narzędzi rolniczych.
      Przy okazji w obecnych czasach też można na tych koniach pojeździć , więc korzyść podwójna.

      • djans pisze:

        O ile umiejętności „zootechnczno-kowalskie” (że tak se pozwolę) bezdyskusyjnie moga być w cenie, o tyle z końmi (czy każdym innym zasobem materialnym) jest ten problem, że nie tylko ewentualni rabusie, ale i nacjonalizacja w wykonaniu waadzy mogłaby plany zniweczyć.

        No ale lepsze konie, niż np. kolekcja winyli 😉

      • myndrek pisze:

        Hodowla koni, to w czasie apokalipsy/wojny/kryzysu humanitarnego sprawa mocno ryzykowna. Koń to wbrew pozorom zwierze delikatne, płochliwe i łatwo choruje. Na dodatek ciężko go ukryć i obronić. Będzie łakomym kąskiem zarówno dla oficjalnych władz, które chętnie go zarekwirują, jak i dla bandytów, którzy bez skrupułów zabiją właściciela.
        Jest już odpowiedni filmik o najlepszych profesjach na apokalipsę – w skrócie to wszelkiej maści „naprawiacze” maszyn, zwierząt i ludzi. Bo tu nie tylko potrzebna jest odpowiednio obszerna wiedza, ale również liczy się duże doświadczenie praktyczne. Sam zastanawiam się nad jakimś kursem z elektromechaniki.

  5. Kotka pisze:

    „nawet najlepszy, najlepiej ukryty i najlepiej zabezpieczony zapas żywności nie wystarczy. Że bez kontaktu z zaprzyjaźnionymi, zaufanymi ludźmi, nie sposób przeżyć trudnych sytuacji.”
    I to jest esencja, najbardziej liczy sie wiedza a survivaliści tak jak ja już wcześniej dotarli w internecie do materiałów jak radzili sobie zesłańcy.

  6. djans pisze:

    Dzięki za obydwie recki, na pewno książka trafi do domowej biblioteczki, choć pewnie poczekam, aż znajdzie się w dyskontowej księgarni.

    Takie dokumentalne zapisy zawsze są najlepszym źródłem wiedzy. Pytając na fejsie, miałem na myśli inną wspominaną przez Was pozycję – tę „fotograficzno-podróżniczą” o bieda-jedzeniu z różnych stron świata. W sumie na dobre wyszło, że nie o nią chodzi.

    Survivalisto, polecam poczytać o głodówkach leczniczych i wypróbować na Sobie. Co prawda ja wytrzymałem ledwie 3 dni, ale brat kilkukrotnie robił tygodniowe. Mówił, że poniekąd można się przyzwyczaić/wytrenować, i że najtrudniejszy jest właśnie 2 i 3 dzień.

    Jest też specjalna metoda opracowana na potrzeby Specnazu – generalnie chodzi o to, że na pełnym głodzie metabolizm przestawia się na trawienie zapasów, podczas gdy przy minimalnych racjach ma takie przestawienie utrudnione.

  7. ja pisze:

    No dobra, a może ktoś opisać jak oprawić i przyrządzić takiego zwykłego, miejskiego gołębia? Pewnie ma toto jakieś pasożyty, da się je jakoś unieszkodliwić?

    • djans pisze:

      Eee, no przepisów jest pełno, bo gołębie są zwierzyną łowną, cenioną przez polskich myśliwych 😉

      Na youtube, po pisaniu 'how to clean a dove’ zobaczyć możesz, jak się je oprawia.

      Odnośnie pasożytów, to teoretycznie bezpieczniej jeść te szczury latające, niż klasyczne gryzonie, albo insze ssaki, ale katalog zagrożeń jest spory. Należy też odróżnić gołębia miejskiego, od grzywacza, siniaka, czy sierpówki. Miejski jest największym brudasem, żyje w największym stłoczeniu.

      Sugerowałbym oprawianie w rękawicach gumowych i w maseczce, a przyrządzanie poprzez długie gotowanie, zamiast np. (niedo)pieczenia. Myślę, że za bezpośredni link w tym wypadku się Redakcja nie obrazi:

      http://www.stopptak.com.pl/polversion/choroby.htm

      • Piotr pisze:

        I gotowanie (nie tylko gołębia, ale każdego zwierza) ma tę zaletę nad pieczeniem, że jest niższa temperatura (mniej składników odżywczych ulega degradacji) oraz da się wydobyć składniki odżywcze z niejadalnych części, na przykład z kości (kości „puszczą” swoją zawartość do „rosołu”).

        • djans pisze:

          Fakt. Zasadniczo kupionego kurczaka filetuję, a kości zostawiam na zupę. W dodatku te resztki obgotowanego z nich mięsa można potem łatwo oddzielić i dodać do takiego gulaszu.

          Widziałem niedawno dokument, o tym, jak Inucici przyrządzają masowo występujące, ale nieduże ptaki. Otóż napychają nimi – bez obrania z piór, usunięcia trzewi, w tym i zawartości jelit (absolutnie nic się nie marnuje) – foczą skórę i zakopują na kilka miesięcy. W efekcie otrzymują pożywny pudding 😉
          Dla odważnych 🙂 🙂

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Notify me of followup comments via e-mail. You can also subscribe without commenting.

banner