W poprzednim materiale wspomniałem o zegarku, który noszę w moim zestawie EDC. Mówiłem, że z pomocą zegarka, bez użycia kompasu, można wyznaczyć kierunki świata. Prosiliście o film pokazujący tę metodę. Oto i ten film.
Chciałem jednak nie tylko pokazać tę metodę, lecz także przekazać Wam solidny teoretyczny wstęp, żebyście ją zrozumieli. Wydaje mi się, że dzięki temu będzie łatwiej Wam tę metodę odtworzyć, jeśli zapomnicie jak dokładnie działa.
W zasadzie, to nie potrzebujemy zegarka, by z grubsza orientować się w kierunkach świata. Na północnej półkuli słońce wschodzi na wschodzie, góruje na południu, a zachodzi na zachodzie. (Na południowej, w południe słońce jest na północy). Oczywiście dzieje się tak tylko w równonoc, bo w każdy inny dzień słońce zachodzi nieco bardziej na północ (półkula północna, lato) lub na południe (zima).
Typowy zegarek ze wskazówkami ma tarczę z 12 godzinami, czyli wskazówka godzinowa obiega tarczę dwukrotnie w ciągu doby. Słońce tymczasem wykonuje swój pozorny ruch wokół raz w ciągu doby. Zapamiętajcie to, bo jest to istotne.
O godzinie 12 w południe słońce znajduje się na południu. O 18 — na zachodzie, a o 6 rano — na wschodzie. W praktyce jest nieco inaczej, bo czas lokalny nieco różni się od czasu słonecznego. Przykładowo, w Warszawie, południe jest o godzinie 12:40. Widać to zresztą też, jak się spojrzy na godziny wschodu i zachodu słońca — są rozłożone niesymetrycznie.
Metoda wyznaczania kierunków świata z pomocą słońca i zegarka uwzględnia wszystkie te opisane powyżej zasady. Należy to zrobić dokładnie tak:
- ustawiamy tarczę zegarka w taki sposób, by wskazówka godzinowa była skierowana w stronę słońca,
- dwusieczna kąta między godziną 12 a wskazówką godzinową wskazuje kierunek południowy,
- pozostałe kierunki wyznaczamy odpowiednio.
Czasem, zwłaszcza latem, jest trudno obserwować położenie słońca wysoko na niebie i wtedy pomoże nam cień jakiegoś obiektu. Istotne jest tylko, by obiekt ten był pionowy — czyli albo bierzemy prosty patyk i pionowo wbijamy go w ziemię, albo wieszamy na gałęzi sznurek obciążony kamieniem. Ta druga metoda jest lepsza, bo daje lepszy pion. 😉
Ponieważ w Polsce słońce nie góruje na niebie o 12:00 w południe, ta metoda obarczona jest pewnym błędem. Chcąc ją poprawić, należałoby brać dwusieczną kąta między 12:40 (czy godziną, w której lokalnie słońce góruje na nieboskłonie) a wskazówką godzinową.
Metody nie można zastosować nie znając choćby w przybliżeniu czasu lokalnego. Przykładowo, jeśli rozbijesz się w samolocie lecącym nad Syberią, a zegarek będziesz mieć ustawiony na czas moskiewski, błąd wyznaczenia kierunku z pomocą tej metody będzie znaczący.
Niestety, z metody też nie skorzystamy, gdy niebo jest całkowicie zachmurzone. Ale brak zegarka wcale nie uniemożliwia skorzystania z niej — wystarczy tylko odrobina wyobraźni, albo kartka papieru z rozrysowanymi godzinami. 😉
Jak mówimy o niedokładnościach to warto jeszcze rozróżnić czas letni i zimowy, bo to chore przesuwanie zegarów jest cały czas kultywowane.
Poza tym dosyć dokładną metodą jest wyłapanie kiedy cień rzucany przez wbity pionowo patyk jest najkrótszy.
A jak już mowa o Syberii to dobrze byłoby również dodać, że np. na półkuli południowej Słońce „chodzi” trochę inaczej (tropiki lepiej przemilczmy, bo tam akurat bezpieczniej wyznaczać wschód-zachód 🙂 ).
Metoda z patykiem jest niezła, ale jest jeszcze szybsza — trzeba obserwować patyk przez co najmniej godzinę i zaznaczyć czymś miejsca, w którym znajduje się koniec cienia. Linia łącząca te miejsca jest mniej więcej prosta i wyznacza kierunek wschód-zachód.
Niestety, nie jest to metoda idealna (bo prosta jest tylko dwa razy w roku) i może dawać sporą odchyłkę.
Zgadza się, odchyłkę tym większą (statystycznie w skali roku) im dalej od zwrotników. Już w strefie subpolarnej (Islandia, Skandynawia) wybrałbym jakąś bardziej wiarygodną alternatywę. Choć z drugiej strony zdecydowanie bardziej pewna od „szukania minimum” między zwrotnikami (czyli we wspomnianych przeze mnie tropikach), gdzie również użył bym ją z większym przekonaniem niż tytułową „metodę z zegarem”. 😉
Czas letni/zimowy to różnica tylko 15 stopni (tyle słońce pokonuje w godzinę). Biorąc pod uwagę, że Warszawa (okolice w których mieszka Krzysiek) to długość geograficzna około 21 stopni, to czas gwiazdowy „wyprzedza” czas urzędowy zimą o około 24 minuty (6 stopni) a latem czas gwiazdowy się „spóźnia” w stosunku do urzędowego o około 36 minut (około 9 stopni), czyli tak czy siak dokładność wyznaczenia kierunku dla jego lokalizacji nie przekroczy 10 stopni (co jest całkiem niezłym wynikiem jak na tego typu „prymitywną” metodę).
Powiem więcej, w całej Polsce jest ten sam czas urzędowy a rozpiętość jest mniej więcej od 14 stopni do 24 stopni długości wschodniej, to też jest przesunięcie czasu gwiazdowego między wschodnim krańcem Polski a zachodnim o około 40 minut. Mało tego, prawie w całej Europie Zachodniej (oprócz Portugalii, Wielkiej Brytanii, Irlandii i Azorów) jest ten sam czas urzędowy a rozpiętość jest rzędu 32 stopni (czyli różnica czasu gwiazdowego to około 130 minut).
Owszem, czas letni stanowi tu pewien kłopot, ale akurat dla Polaków w okolicach stolicy czy by się brało czas letni czy zimowy, to zarówno jeden jak i drugi jest niedokładny (a branie czasu zimowego latem do pomiarów i tak spowoduje, że północ wyznaczysz w Warszawie tylko o 3 stopnie dokładniej). Metoda zegarka jest metodą przybliżoną i służy do orientacyjnego wyznaczenia kierunku północnego a nie do precyzyjnego namiaru). Swoją drogą myli się także kompas magnetyczny, deklinacja magnetyczna w mojej miejscowości to około 5 stopni, czyli kompas „myli się” o 5 stopni a zegarek o 6 lub 9 stopni (w zależności od tego czy czas letni czy zimowy) – dokładność metody zegarkowej jest tu całkiem ok.
Swoją drogą jeśli potrzebujesz lepszego wyznaczania kierunków (i do tego wyznaczania swojej pozycji, ale orientacyjnie a nie z dokładnością do 3m jak w GPS :D), to polecam metodę mało znaną wśród harcerzy/survivalowców/preppersów ale za to jeszcze całkiem niedawno powszechną w żegludze i lotnictwie – metodę na radio i nadajniki długo i średniofalowe 😀 Bierzesz odbiornik radiowy z anteną ferrytową na zakres fal długich bądź średnich (fale średnie słychać dobrze wieczorem, natomiast w dzień lepiej się sprawdzają fale długie), ustawiasz znaną Ci stację, na przykład Program Pierwszy PR nadawany z Solca Kujawskiego na częstotliwości 225kHz, następnie stawiasz radio na stole (tak aby antena w nim się znajdująca była w pozycji poziomej – trzeba albo znać budowę radia w środku albo poeksperymentować na którym „boku” je kłaść, najczęściej wystarczy położyć „na płask” czyli największą powierzchnią równolegle do stołu) i powoli obracać w płaszczyźnie poziomej, w pewnym momencie pojawi się zanik sygnału (lub jego osłabienie, wzrost szumu itp. da się to wyczuć) – wtedy radio (antena w nim) wskazuje właśnie kierunek „na nadajnik”. Jeśli wiesz, że „koczujesz” akurat w Kampinowskim Parku Narodowym, to z mapy Polski wyczytasz (możesz to zrobić przed wyprawą i zapisać bądź zapamiętać), że akurat Solec Kujawski masz na azymucie około 300 stopni. Oczywiście radio ma zaniki zarówno „przodem” jak i „tyłem” czyli radio wskazuje albo kierunek Solca Kujawskiego albo kierunek dokładnie przeciwny do niego, wybór który to z nich możesz dokonać innymi pobieżnymi metodami typu mech na kamieniu czy gdzie jest ciemniejsze a gdzie jaśniejsze niebo gdyby bezpośrednio słońca nie było widać itp. A jeśli ktoś by cię „zrzucił na spadochronie” totalnie w nieznane i nie wiedziałbyś gdzie jesteś, nawet w jakim kraju, to bierzesz kilka tego typu stacji, na przykład jakieś tam Radio Moskwa, Radio France Inter itd., nakreślasz odpowiednie linie „namiarów” na mapie (wstępnie ją tylko orientując) i przecięcia tych linii z namiarami utworzą pewien wielokąt, jego środek to Twoje orientacyjne położenie 😀
No kolego! Powaliłeś mnie dokumentnie. Widzę, że od dawna gonisz w piętkę i brakuje ci prawdziwych surwiwalowych tematów. Pozwól, że podrzucę kilka: „Jak znaleźć najbliższy supermarket z pomocą GPS-u”, „Jak nie zgubić się w dużym parku”, „Znajdowanie stacji Veturillo z pomocą I-pada”, „Jak bezpiecznie przejść na światłach na drugą stronę ulicy”, „Co zrobić, by nie ugryzł cię pies sąsiadki”, „Jak zapamiętać ulubione kanały w telewizji kablowej”, „Czy warto myć zęby pastą do zębów z Biedronki?”, „Red Bull czy Tiger – który daje większego kopa”, „Jak zaprogramować pralkę z użyciem smartphona”, „Woda z kranu czy z butelki – która lepsza zarówno do picia jak i mycia?” itp. Takimi pomysłami sypię jak z rękawa. Uwierz mi, gdyby przyszło co do czego te wszystkie gadżety stałyby się nieprzydatne. W surwiwalu liczy się dobry nóż, coś do skrzesania ognia (i umiejętność rozpalenia go w mokry dzień!), dobre buty, nieprzemakalny (i oddychający) strój, umiejętność czytania gwiazd, znajomość lasu, technik maskowania, łowiectwo, siła fizyczna, odporność psychiczna, spryt i głowa na karku. Reszta to szczęście. Ale nadal jestem fanem twojego bloga – czasem fajnie się pośmiać z urban-surwiwalisty, bo z prawdziwym przetrwaniem nie ma to nic wspólnego. :)) Buźka!
Śledzisz nasz blog od dawna, a nie zauważyłeś, że jest nas tutaj dwóch?
Jakoś nie… 🙂
Poza tym – fajnie by było, gdybyście zajęli się prawdziwym surwiwalem – czyli jak przetrwać BEZ gadżetów, czyli np.: jak rozpalić ognisko w dżdżysty dzień, jak upolować zająca, jakie owoce leśne i korzonki można jeść – jakich nie, jak zebrać i przechować wodę, jak zbudować szałas, jak uchronić się przed insektami itp. Polecam to waszej rozwadze. Pamiętajcie, że gdyby NAPRAWDĘ wydarzyła się jakaś katastrofa, to z waszych rad będzie mało pożytku. Wasz wierny jak zawsze! 🙂
Już wiele razy tłumaczyliśmy przy różnych okazjach, że to nie ma sensu, bo żadnego pożytku z tego dla naszych Czytelników nie będzie.
Kto wierzy, że przeżyje trudne czasy w zbudowanym szałasie, zbierając wodę, korzonki i piekąc w dżdżysty dzień nad ogniskiem upolowanego zająca, powinien się obudzić ze snu na jawie.
Zajmuję się surwiwalem ponad 40 lat i jestem na wskroś obudzony :))). Ale jeśli macie własne zdanie nikt wam tego nie broni. Pamiętajcie jednak, że aby przetrwać potrzebna jest wiedza – nie gadżety, bo nikt uciekając nie będzie ciągnął za sobą tony sprzętu, który zresztą bez prądu w wielu przypadkach stanie się bezużyteczny. Nawet zegarek, jeśli nie będzie nakręcany i wodoodporny (a nie tyko bryzgoszczelny – duża różnica), też na dłuższą metę się nie przyda.
Akurat klecenie szałasów i polowanie na zające, to jedne z ostatnich umiejętności, jakie się mogą przydać. Na pewno zaś będące dużo dalej za poprawną nawigacją.
W warunkach PL trzeba by się ekstremalnie postarać, by oddalić się od ludzkich siedzib na odległości nie do pokonania w jednorazowym marszu. A w takiej sytuacji, zamiast strugać uk i kłusować na dziczyznę, prościej jest po prostu znaleźć pomoc.
To właśnie ów rzekomo „prawdziwy surwiwal” polegający na nauce samodzielnego wytwarzania pospolitych narzędzi i produktów (noży, odzieży, naczyń) nie ma z realizmem nic wspólnego i jest zwykłą zabawą dla przerośniętych harcerzy.
Ciekawe jak by było gdyby 0,01% społeczeństwa było tak przygotowanych i w
przypadku katastrofy ruszyli by do lasu żeby tam przetrwać?
Czy dla wszystkich wystarczyłoby tego o czym piszesz?
Gdybyś faktycznie śledził blog to zauważył byś że jest raczej skierowany do
propersów.
Musisz brać pod uwagę że nie wszyscy będą spylać do lasu.
W mieście czy na wsi też można przetrwać i w tym na pewno pomocny jest
DOMOWY SURVIVAL.
Pozdrawiam.
Słońce gorące! Ale ja nie mówię, że pomocny nie jest! JEST! Tylko zbyt gadżeciarski, zbyt technologiczny, a przecież uciekając gdziekolwiek nie podczepisz sobie tony sprzętu, nie? :))) Trzeba wypośrodkować – trochę sprzętu, trochę wiedzy i o tym właśnie piszę. A las ma jedynie uosabiać miejsce oderwane od cywilizacji: bez prądu, wody w kranie, sklepu pod nosem i wygodnego miejsca do spania. Chodzi mi tylko o to, żeby nie zastępować tak do końca rozsądnego myślenia i umiejętności technologicznymi nowinkami, bo można się ostro przejechać. Zabawki – tak, ale trzeba też umieć poradzić sobie bez nich. Buźka! 🙂
Poza tym poruszyłeś świetny problem – przetrwanie na wsi. Tak trzeba orać, siać, zebrać, wymłócić, zemleć ziarno na mąkę, upiec chleb, rozpalić w piecu (jeśli takowy będzie, bo jak nie to przydaje się umiejętność pieczenia chleba w ognisku), zabić świnię, wydoić krowę, owcę czy kozę, zrobić masło, ser itp. No bo chyba nie sądzisz, że ktoś przyjmie cię pod dach i ugości ot tak, żebyś tylko przeżył. Większość to tematy nieznane mieszczuchom, którzy wieś, pracę na roli i zwierzęta gospodarskie widzieli jedynie w TV. To też jest dobry temat dla surwiwalowca. A miasto? Kolejny temat – przetrwanie w ruinach. Tu dopiero jest całe morze spraw, które można poruszyć. Buźka! 🙂
Wpis bardzo krótki, można by już pokusić się o opisanie kilku metod wyznaczania północy. Generalnie terenoznawstwo się przydaje. A umiejętność ta zamiera wraz z rozpowszechnianiem GPS, który jest już w praktycznie każdym smartfonie.
@Lesiu
Zielony survival ma w Polsce już wydeptaną ścieżkę. Prepping/miejski/domowy survival – nie. Jedno nie zastąpi drugiego. Ja z żadnego się nie śmieje. Bo trzeba zarówno wiedzieć jak pozyskać wodę i co z lasu można zjeść – jak i mieć świadomość co zrobić z odchodami w mieszkaniu gdy nie ma bieżącej wody i kanalizacji. Stosowanie nadmiaru zielonego survivalu w preppingu może prowadzić do jednej pułapki myślowej – nastawienia się na przetrwanie na odludziu bez wszystkich zdobyczy cywilizacji pomijając fakt, że zanim to się stanie będzie rywalizacja o miejsce do życia z wykorzystaniem zdobyczy cywilizacji jeszcze istniejących. Można być super buszmenem i przejść cały las tylko z nożem i krzesiwem orientując się na znaki natury i zbierając żywność a można korzystając z wszystkich dostępnych jeszcze zdobyczy cywilizacji, dotrzeć na miejsce pierwszym, mniej zmęczonym.
-Ile czasu podczas ewakuacji zaoszczędzisz nie musząc gotować wody, zamiast tego używając filtrów i tabletek?
-A jeśli uznasz że jednak musisz (bo w sumie powinno się zawsze gotować) to ile czasu zaoszczędzisz mając niewielki palniczek na gaz zamiast szukać opału i krzesać iskry? (BTW: a dlaczego k*** nie zapalniczka? walczymy o życie czy bawimy się na biwaku? i tak coś ze sobą trzeba zabrać do tego lasu, krzesiwo magnezowe to też wytwór cywilizacji)
– ile będziesz czasu każdego dnia zużywał na zrobienie schronienia, porównaj to z pokrowcem na śpiwór tzw. bivvy bag. Jak będziesz wyspany po nocce w jednym w drugim.
– ile czasu zajmie Ci zebranie zieleniny/upolowanie i oprawienie zwierzęcia? Brałem udział w świniobiciu i była to robota dla całej rodziny od wczesnego ranka do późna w nocy.
Zielony survival jest spoko, jeśli jesteśmy rozbitkami na bezludnej wyspie. Bo nie ma setek innych osób które też chcą przeżyć. W sytuacji kiedy cały kraj ląduje po uszy w g***ie trzeba wykorzystać każda opcję żeby utrzymać się na powierzchni. Nieważne, że za rok/tydzień/dzień tego nie będzie. Czy to paliwo/naboje/baterie czy możliwość zakupu za pieniądze bo ktoś jeszcze wierzy w ich siłę.
W sumie nie powiedziałem Ci nic nowego bo zasady survivalu mówią: Zawsze wykorzystuj otoczenie i dawaj z siebie 100 %
Toż przecież to napisałem. Zabierasz ze sobą tyle ile się da (po angielsku mówią na to „pack light”) oczywiście z głową, wykorzystujesz do końca zdobycze cywilizacji, ALE kiedy ich zabraknie możesz już TYLKO liczyć na siebie i otoczenie. Powyżej napisałem, że „las ma jedynie uosabiać miejsce oderwane od cywilizacji” – nic więcej. To może być dowolne inne miejsce. I pamiętaj – w trudnych chwilach w 99,9% przypadków jesteś zdany WYŁĄCZNIE na siebie – otaczający cię ludzie (mówię tu o walce o przetrwanie, nie o kryzysach) raczej będą chcieli cię wykorzystać i zabić, bo stanowisz źródło pożywienia. Smutna prawda. Ludzkiego mięsa jeszcze nie jadłem, ale surowe – nie raz (i nie mówię o tatarze). A zatem masz rację i potwierdzasz moją teorię – jedynie rozległa wiedza z różnych surwiwalowych dziedzin + mądre przygotowanie sprzętowe (każdy sprzęt się zużywa, psuje, baterie się kończą itp.) zwiększa twoje szanse na przeżycie. ps. czemu nie zapalniczka? Bo to najbardziej zawodne urządzenie do krzesania ognia. Wystarczy trochę wilgoci i już nie skorzystasz. Dlatego napisałem tu „coś do krzesania ognia”. Oczywiście zapalniczkę trzeba mieć, ale alternatywne „krzesiwo” również. Buźka! 🙂
Zgoda co do mieszania umiejętności ze sprzętem. Ja bym do tego jeszcze dodał zapasy. Ale naprawdę, są rzeczy ważniejsze, w które należy inwestować czas i pieniądze w pierwszej kolejności, zamiast na uczenie się jak bez sprzętu rozpalić ognisko w dżdżysty dzień, upolować zająca, zebrać i przechować wodę, zbudować szałas, czy wreszcie uchronić się przed insektami.
Są umiejętności przydatne, jak rozpalanie ogniska minimalną ilością zapałek, a następnie jego prowadzenie tak, by nie marnować opału a ciepło wykorzystać do gotowania na trawniku pod blokiem, gdy zabraknie gazu. Jak rozpoznawanie jadalnych roślin w lesie, parku i ogrodzie sąsiada, by nimi uzupełnić żywność z zapasu. Jak nawigacja w terenie z pomocą mapy i kompasu, czy wreszcie wyczucie orientacji w przestrzeni. Ale rozpalanie ognia łukiem ogniowym? Polowanie? Budowanie szałasu z gałęzi?
Uważam, że ludzie, którzy z pełnym przekonaniem twierdzą, że „w razie czego uciekną do miejsca oderwanego od cywilizacji i tam przeżyją z pomocą primitive skills, solidnego noża i bushcraftu”, albo sami się okłamują, albo po prostu mają urojenia. W skali naszego kraju przeżycie dłuższego okresu w dziczy uda się, być może, kilku osobom. Nieobarczonym rodzinami, mającym najwięcej szczęścia, siły, umiejętności. Być może, ale wcale nie byłbym tego taki pewien.
Trzeba powiedzieć jasno: przeciętny nasz Czytelnik nie przeżyje dłuższego czasu w głuszy. Dla niego dużo lepszą inwestycją będzie nauka oszczędnego gotowania na turystycznej kuchence gazowej, niż rozpalania ognia używając łuk ogniowy.
A więc, podsumowując: warto zdobywać umiejętności, byle z głową.
Kwestia przeżycia jest sprawą osobowości i psychiki – jeśli jest silna szanse są olbrzymie, a im więcej wiedzy, tym lepiej. Żadna umiejętność nie jest zbędna, więcej, może okazać się, że właśnie ta z pozoru najmniej przydatna może uratować ci życie. Zwykle właśnie ktoś bliski, choćby rodzina, motywuje do przeżycia. A ogień należy umieć rozpalać na wiele sposobów, bo nawet najoszczędniej zużywane paliwo w kuchence kiedyś się skończy, zapałki również (albo zamokną nawet te najlepsze). Nawigacja w terenie za pomocą mapy i kompasu jest super – jeśli masz mapę i kompas, a co jeśli nie masz? Zapasy, ok, jeśli zamierzasz koczować (wtedy i szałas, i polowanie, i ognisko mają sens), bo jeśli się przemieszczasz to nawet zrobienie skrytek z żywnością i sprzętem na potencjalnej trasie ucieczki ci nie pomoże, a ze sobą możesz zabrać prowiantu na góra 2-3 tygodnie, zakładając, że dziennie wystarczy ci poniżej 500 kcal i potrafisz dźwigać na plecach mniej więcej 20-25 kilogramowy plecak (w tej wadze uwzględniam również niezbędny sprzęt i ubranie). Bushcraft, Primitive Skills (które ja nazywam Primal Skills) czy nóż i wprawne nim operowanie nie gwarantują przetrwania, to pewne, i nie twierdzę, że „na pewno bym przeżył” (czuję kpinę w twoim komentarzu) – ale wielokrotnie zwiększają one moje szanse. Odrzucając taką wiedzę sam odbierasz sobie punkty już na starcie. A założenie, że „przeciętny czytelnik” z niej nie skorzysta jest robieniem z tegoż debila i ćwierćinteligenta. Myślę, że takich jest tu niewielu. Poza tym każdy sprzęt ktoś nam może świsnąć, a zdobytej wiedzy – nie. Reasumując: Im więcej umiesz, tym dłużej żyjesz. Poza tym zdolność przeżycia człowieka w ekstremalnych warunkach jest o wiele większa niż może ci się wydawać. Przemożna chęć przetrwania zadziwia! Buźka! 🙂
Mylisz się. Zbędne są wszystkie te umiejętności, z których nigdy nie skorzystasz.
Dlatego wolimy skupiać się na tych, które statystycznie rzecz ujmując mają największą szansę przydać się naszym Czytelnikom. I tu nie chodzi o robienie z ludzi debili, tylko o realne scenariusze, które mogą tych ludzi spotkać. I o uwarunkowania, które ich ograniczają.
Przeciętny Czytelnik naszego bloga mieszka w mieście lub miasteczku, ma rodzinę (dzieci, rodziców, dziadków) i jest jedyną osobą, która w tej rodzinie interesuje się przygotowaniami na trudne czasy. Dla kogoś takiego dużo bardziej istotna jest umiejętność robienia sensownych zapasów żywności dziś, niż umiejętność polowania zwierzyny w razie czego. A ponieważ tę pierwszą umiejętność dziś jest dużo łatwiej nabyć zgodnie z prawem, to właśnie na niej się skupiamy.
Gdyby czytali nas tylko ludzie, którzy mieszkają na wsi, mają do lasu 5 km, a w nim obfitość zwierzyny, dobrych miejsc do ukrycia się i dużo czystej wody, to może wtedy byśmy o tym wszystkim pisali. Ale i tak w pierwszej kolejności pisalibyśmy o uprawie kartofli i zbieraniu deszczówki, bo to bardziej przydatne umiejętności.
Survivalista (admin), piszesz „zbędne są wszystkie te umiejętności, z których nigdy nie skorzystasz” – wybacz, ale większej bzdury jeszcze nie czytałem i to z dwóch powodów:
1) Nigdy nie wiesz po jakie umiejętności będziesz musiał sięgnąć a po jakie nie, bo nigdy nie wiesz w jakich okolicznościach się znajdziesz. Być może przyda się umiejętność postępowania w warunkach napromieniowania jak terroryści wysadzą w powietrze jakiś reaktor elektrowni atomowej, a być może przyda się umiejętność rozpalenia ognia przy pomocy baterii z telefonu komórkowego i sreberka z gumy do żucia, bo na przykład wpadniesz do wody (i będziesz musiał „zostawić” plecak aby z niej wyjść), będziesz przemoczony (razem z zapałkami :D) a od hipotermii będzie Cię dzielić 20 minut, a być może przyda się tak prosta umiejętność psychiczna jak poradzenie sobie z głodem, samotnością czy bólem zęba (tak, można nad bólem zęba zapanować).
2) Takie podejście prowadzi do „samospełniającej się przepowiedni”, bo jeśli nie masz jakiejś umiejętności, to z niej nigdy nie skorzystasz a skoro nigdy nie skorzystasz, to jest zbędna. Na tej zasadzie mogę powiedzieć, że dla mnie umiejętność obsługi turystycznej kuchenki gazowej jest zbędna, bo nigdy z tej umiejętności nie skorzystam, bo po co, skoro rozpalę ognisko na balkonie łukiem ogniowym i będę potem twierdził, że turystyczna kuchenka gazowa w domu to bezsens (tak jak Ty teraz twierdzisz, że umiejętność rozpalenia ognia prymitywnymi metodami to bezsens).
KAŻDA zdobyta przez Ciebie umiejętność (podkreślę, UMIEJĘTNOŚĆ a nie tylko wiedza na temat tej umiejętności) w dowolnej dziedzinie jest „klockiem” który zwiększa Twoje szanse na przetrwanie czy to w kontekście miejskim czy outdoorowym. Nie ważne czy to jest umiejętność szydełkowania, mówienia w języki chińskim czy programowania komputerów, to z każdą nową umiejętnością Twój mózg „rośnie” (tworzy nowe neurony) i zaczyna pracować inaczej a to tak na prawdę tylko mając tę umiejętność jesteś w stanie ocenić ile może ona wnieść. Możesz na przykład powiedzieć, że po co komu programowanie komputerów jak jest blackout – umiejętność tworzenia oprogramowania to szereg umiejętności bazowych takich jak projektowanie, planowanie, analiza wymagań, umiejętność podziału złożonych problemów na mniejsze kawałki, analiza współzależności, umiejętność myślenia algorytmicznego, umiejętność tworzenia modeli i wiele innych i… owszem, programów pisać nie będziesz, ale wszystkie te bazowe umiejętności masz i możesz je zastosować w innych kontekstach.
Jestem raczej zwolennikiem tezy odwrotnej niż ta którą głosisz: nie ma zbędnych umiejętności, co najwyżej są umiejętności z których przydatności nie będziesz sobie zdawał sprawy jeśli ich nie posiadasz.
Zgoda co do tego, że w pewnych kontekstach pewne umiejętności wydają się być przydatniejsze od innych. Nowe umiejętności trzeba zdobywać cały czas, w przeciwnym razie jesteśmy w stagnacji (która owszem, daje komfort, bo wszystko jest powtarzalne, przewidywalne i znane ale to pozbawianie się potencjalnych zasobów na swoje własne życzenie)
Ja nie twierdzę, że uczenie się nowych rzeczy nie ma sensu. Upieram się jedynie przy tym, żeby w pierwszej kolejności uczyć się rzeczy, które mają największą szansę na to, by stać się przydatne.
Myślę o sobie, o naszej redakcji, trochę jak o autorach podręcznika, czy programu nauczania na jakimś kursie. I staram się oceniać to, o czym mogę napisać, z punktu widzenia potencjalnej przydatności tej wiedzy u naszych Czytelników.
Możemy uznać, że programowanie jest przydatne pod kątem trudnych czasów. Czy jednak oznacza to automatycznie, że powinniśmy temu tematowi poświęcać tu miejsce na blogu?
Przecież nie postuluję abyście uczyli na blogu programowania, podałem tylko jako przykład. Generalnie miałem na myśli to, że umiejętność to umiejętność, a kontekst jej użycia to kontekst jej użycia – to są dwie zupełnie niezależne sprawy. Często wypowiadacie tezy w rodzaju „zielony survival jest dla tych, co chcą przetrwać trudne czasy w lesie, a my nie chcemy przetrwać w lesie, więc to jest dla nas nieprzydatne” i jest to tak samo mądre jak mówienie „nauka dodawania i odejmowania w szkole jest bez sensu, bo jako dorosły nie będę szedł przecież do szkoły i siadał w ławce aby paragony z zakupów podsumować”.
Zielony survival to moim zdaniem najlepsza podstawa do przetrwania w każdych warunkach i… nie chodzi tu o „taktyki przetrwania” typu wyznaczenie kierunku zegarkiem i słońcem czy rozpalenie ognia łukiem ogniowym (to są detale), bo nie to jest istotą zielonego survivalu, jego istotą jest kształtowanie „mocnej” psychiki i osobowości, sprawności i odporności fizycznej, umiejętności improwizowania, umiejętności wykorzystywania tego co daje otoczenie, umiejętności radzenia sobie bez „zdobyczy cywilizacyjnych”, świadomość hierarchii potrzeb i niemarnowania energii na bzdety i wiele innych.
Zdaję sobie sprawę, że myśląc o sobie jako o „autorze podręcznika” raz że możesz uczyć tylko tego, co sam umiesz, a dwa, że łatwiej jest zrobić reckę jakiegoś sprzętu czy pokazać prostą „taktykę” typu słońce i zegarek (bo to zajmuje mało czasu i wysiłku) niż zrobić kolejny materiał w rodzaju „Karaluch challenge”, ale… to właśnie tego typu materiały jak „Karaluch challenge” są najbardziej wartościowe (zarówno dla Was jak i dla czytelników). Tyle lat już prowadzicie tego bloga i nie widziałem ANI JEDNEGO Twojego materiału o na przykład trzydniowym blackoucie w domu (przez co wnioskuję, że na serio czegoś takiego nie przećwiczyłeś) ale oczywiście się wypowiadasz jakie rzeczy przydatne są a jakie nie. Ja mam za sobą zarówno klimaty typu „dwa tygodnie w dziczy” odcięty od cywilizacji jak i klimaty typu „symulowany blackout w miejskim bloku przez kilka dni”, mam też „przerobione” jak mój organizm reaguje na różne czynniki itp. i na własnej skórze się przekonałem jakie podejście do survivalu daje w praktyce najwięcej. Dla mnie zielony survival (nie mylić z bushcraftem czyli sztuką życia w lesie) to absolutna podstawa.
Wydaje mi się, że rozmawiamy o różnych rzeczach.
Piszesz, że „istotą zielonego survivalu (…) jest kształtowanie 'mocnej’ psychiki i osobowości, sprawności i odporności fizycznej, umiejętności improwizowania, umiejętności wykorzystywania tego co daje otoczenie, umiejętności radzenia sobie bez 'zdobyczy cywilizacyjnych’, świadomość hierarchii potrzeb i niemarnowania energii na bzdety i wiele innych” i z tym jestem skłonny się zgodzić. Tylko, że tych rzeczy nie wykształci czytanie artykułu na blogu o tym, „jak rozpalić ognisko w dżdżysty dzień, jak upolować zająca, jakie owoce leśne i korzonki można jeść – jakich nie, jak zebrać i przechować wodę, jak zbudować szałas, jak uchronić się przed insektami itp” (tu cytuję propozycje Lesia). Wydaje mi się, że co do tego też się zgodzimy. Żeby więc rzeczywiście kształtować w sobie te wszystkie aspekty, o których wspomniałeś, trzeba niestety wyjść z domu.
Piszesz, że wartością tego bloga są materiały typu „Domowy Karaluch Challenge”. A ja mam wrażenie, że i tak ogromna większość osób, które ten materiał widziała, nie wyciągnęła z nich żadnych wniosków. Bo wartościowe to będzie nie samo przeczytanie materiału, tylko przetestowanie podobnego scenariusza na sobie, o czym wspomniałeś choćby w naszej dyskusji na forum o przygotowywaniu planów ewakuacji. Ja sobie robię co roku w wakacje urlop bez prądu (choć przyznam, że nie w mieszkaniu, tylko w przyjemniejszym otoczeniu), ale mam jednak wrażenie, że nikogo to specjalnie interesować nie będzie.
No i na koniec wypadałoby chyba powiedzieć, że jednak pewnie nie mamy monopolu na mądrość i prawdę. Ani na wiedzę. Jeśli uważasz, że jakiś istotny aspekt pomijamy, marginalizujemy, albo po prostu nie mamy racji, daj znać. Chętnie przyjmujemy tu na blogu wpisy gościnne, ale po to też założyliśmy jakiś czas temu encyklopedię, którą każdy może tworzyć, czy forum dyskusyjne.
Oczywiście masz rację. Największą wartością jest robienie rzeczy o których piszecie, a nie czytanie o tym jak ktoś inny je robi – w pełni się z Tobą zgadzam.
Rozumiem też, że nie mam monopolu na nieomylność (nikt nie ma) jak i też rozumiem, że moje podejście może być nieoptymalne dla innych.
Rozumiem także, że charakter bloga to uzupełnienie powszechnie dostępnej wiedzy w internecie o aspekt survivalu stricte miejskiego i nie ma sensu powielać tutaj materiałów powszechnie dostępnych gdzieś indziej (a materiałów na temat survivalu zielonego jest mnóstwo). Jedyne moje „ale” to czasem wasze deprecjonowanie zielonego survivalu czy określanie go jako nieprzydatnego w warunkach miejskich – to nasza jedyna „kość niezgody” ale to dobrze że są tu (na blogu czy forum) ścierają się ze sobą różne poglądy i podejścia, bo to daje większy wachlarz możliwości dla czytających.
„„zbędne są wszystkie te umiejętności, z których nigdy nie skorzystasz” – wybacz, ale większej bzdury jeszcze nie czytałem”
Piotr, to nie bzdura. Co innego faktyczne zdobywanie umiejętności, a co innego zdobywanie wiedzy.
Fizycznie nie da się naumieć każdej rzeczy, która może być przydatna. W praktyce nawet się nie da o każdej ciekawej rzeczy przeczytać i pozostaje gromadzenie manuali.
Przykładowo – wiesz zapewne, że da się wykonać generator/silnik elektryczny ręcznie nawijając cewki indukcyjne. A czy umiałbyś, albo chociaż wiedział, jak?
Spośród teoretycznie przydatnych umiejętności każdy musi wybrać takie, które mu najprawdopodobniej będą potrzebne i takie powinien opanować. O potrzebnych prawdopodobnie mniej może poczytać, o jeszcze mniej prawdopodobnych – musi starczyć zgromadzenie biblioteczki. O pozostałych, to nawet może nie wiedzieć, że istnieją (np. „uprawa” i przetwarzanie rudy darniowej, czy saletry).
Drogi adminie! Nie wiem skąd wynika twoja niechęć do nauki i poznawania. Może z racji wieku? Jesteś człowiekiem niedoświadczonym i prawdopodobnie NIGDY nie przeżyłeś ŻADNEJ sytuacji zagrażającej życiu. Pozostań więc przy swoim zdaniu i postępuj jak chcesz. Buźka! 🙂
To nie niechęć do nauki i poznawania. To jedynie niechęć do poświęcania czasu na przekazywanie wiedzy, z której w naszej ocenie nikt z Czytelników najpewniej nie skorzysta.
Zresztą, jak słusznie zauważył bura2, o tradycyjnym survivalu już w Polsce dużo napisano. Tym bardziej będzie to oznaczać marnowanie czasu, pisząc o tym samym po raz wtóry.
Lesiu: I bardzo dobrze że nie przeżył żadnej sytuacji zagrażającej życiu i… oby nigdy takiej przeżyć nie musiał! Natomiast często są na tym blogu mylone podstawowe rzeczy:
– wiedza jest traktowana jako umiejętność
– obawy i „fobie” są traktowane jako wyznaczniki przed czym należy się strzec (dbanie o komfort psychiczny a nie przygotowania na realne zagrożenia fizyczne)
– życie własną projekcją (typu: ponieważ ja bym nie ryzykował podejścia do kogoś, kto wyciągnie gnata, to wystarczy mi realnie wyglądający gnat hukowy do obrony, bo byle łobuz najprawdopodobniej też nie zaryzykuje)
– przyjmowanie teoretycznych rozważań za wiarygodne bez posiadania wcześniejszego doświadczenia i bez zweryfikowania tych rozważań w praktyce (owszem, czasem tak trzeba, nikt nie będzie na przykład cysterny z chlorem wysadzał pod domem aby sprawdzić, czy sama maska przeciwgazowa wystarczy, ale tu „piję” do wszelakich „planów ucieczkowych” czy „jak przeżyć blackout w bloku”)
– czasem mylenie rzeczy ciekawych i fascynujących z przydatnymi 😉
– wiara w to, że sprzęt i zapasy zapewnią przetrwanie (owszem są przydatne ale korzystanie z zapasów i zgromadzonego sprzętu to tylko jeden „scenariusz”, gdzie przygotowania na inne? :D)
i parę innych.
Zgoda co do tego, że aby realnie wiedzieć co jest ważne i potrzebne, trzeba trudnych sytuacji doświadczyć (oby świadomie poprzez samowolne „wpakowanie się” w treningowy kontekst) i też jestem zdania, że najpierw trzeba sobie zrobić na przykład testowy blackout w domu, wtedy wyjdzie co jest niezbędne, co by się przydało ale niezbędne nie jest a co jest zbędne całkowicie (i czy te „niezbędne” rzeczy to nie są sytuacje typu „dziecko ma traumę, bo jest 48h odcięte od netu czy gier” :D) i dopiero na takiej podstawie można sporządzić „plan przetrwania” (by potem go sprawdzić).
Admin ma trochę racji w tym, że życia nie wystarczy aby nauczyć się wszystkiego, więc w poznawaniu nowych rzeczy trzeba ustalić jakieś priorytety ważności i ważniejsze będzie na przykład nauczenie się czytania mapy niż rozpalania ognia łukiem (bo w większości sytuacji jakieś źródło ognia typu zapałki, zapalniczka, krzesiwo itp. będzie miał) ale prędzej czy później należy też rozpatrzeć wariant „a co jeśli tych zapałek, zapalniczek czy krzesiwa mieć nie będę” (bo się spalą razem z samochodem, bo mnie okradną, bo gaz w zapalniczce zamarznie, bo zapałki zamokną itp.) i tu wtedy wraca do łask zielony survival dzięki któremu „nawet nie mając nic, jesteś gotowy na wszystko” 😀
Miło mi, że choć jedna osoba na tym blogu mnie rozumie i wyraża konstruktywne opinie – może właśnie, a może przede wszystkim dlatego, że sama stanęła w życiu przed jakąś kryzysową sytuacją. Jestem z innego pokolenia. Wychowywałem się na gruzach Stolicy i może stąd to podejście. Widziałem niejedno, przeżyłem jeszcze więcej, część z własnej, część nie z własnej woli. Duża buźka! 😀
Lesiu, a co stoi na przeszkodzie, żebyś podzielił się z nami i Czytelnikami swoimi doświadczeniami, wiedzą i umiejętnościami?
Pewnie znajdzie się tu co najmniej kilka osób, które docenią wnioski z Twoich 40 lat doświadczenia w zajmowaniu się „prawdziwym survivalem”.
Czemu zamiast utyskiwać, że zajmujemy się tu zbędnym gadżeciarstwem, nie przygotujesz kilku materiałów o szałasach, polowaniu i gromadzeniu wody bez sprzętu?
Trudno się z tobą gada. Najpierw przekonujesz, że ta wiedza jest zbędna, teraz mówisz, żeby się nią podzielić – wewnętrzna sprzeczność. Po pierwsze nie utyskuję nad gadżeciarstwem ale próbuję cię przekonać, że nie są one kwintesencją, a jedynie dodatkiem w tej zabawie, po drugie, mam wrażenie, może błędne, że trochę ze mnie podkpiwasz. Poza tym to nie mój blog. Pragnąłem jedynie zwrócić ci uwagę, że ponieważ nie masz w nagłówku podanej specjalizacji np. Urban Survival, Home Survival to mógłbyś rozszerzyć tematykę również o, jak to nazywasz, „prawdziwy surwiwal” (tu też czuję kpiący ton). Ale może masz i rację. Powinienem choćby przygotować materiał o robieniu bukłaków z liści babki. Fajnie się sprawdzają w trybie koczowniczym. Zastanowię się. Na razie wyjeżdżam na trzymiesięczną wędrówkę po lasach amazonii. Może jak wrócę to coś skrobnę. Wszystko zależy od ilości czasu, bo choć włos siwy to zajęć mnóstwo, a tryb życia aktywny i rzadko w domu siedzę. Nie mówię nie. Buźka! 🙂
Tak, moim zdaniem przeciętnemu Czytelnikowi te umiejętności się do niczego nie przydadzą i wolę swój (nasz) czas poświęcać na opracowywanie innych materiałów.
Ale jeśli podeślesz gotowy tekst, naprawdę chętnie go opublikujemy.
Lesiu: Jak już pisałem w którymś poście wyżej – to jest też kwestia priorytetów. Robienie bukłaków z liści babki – ok, ale nie każdy podróżuje po Amazonce, dla czytelników tego bloga przydatniejszy będzie materiał o robieniu bukłaka ze skarpety i prezerwatywy i całkiem rozumiem autorów bloga, że mając do wyboru artykuł o bukłaku z liści babki i artykuł o bukłaku z prezerwatywy i skarpety umieszczą ten drugi. I zrobią to nie z niechęci do Twojej wiedzy, tylko z zupełnie innych powodów (na przykład zimą w środku miasta łatwiej jest znaleźć pustą butelkę PET, torbę foliową z Biedronki, prezerwatywę czy… liście babki? czego w pierwszej kolejności będziesz szukał aby przenosić wodę? :D).
Bukłaki z liści babki…
Gdyby tu zaczęły dominować, albo chociaż pojawiać się takie materiały, to byłby to sygnał do odpuszczenia sobie bloga.
Ziołolecznictwo jest o wiele bardziej przydatne, niż klecenie bukłaków z liści, ale chyba nikt nie oczekuje, że tu chłopaki będą co tydzień zamieszczać monografię poświęconą kolejnemu gatunkowi rodzimej flory, bo by musieli przestać pisać o czymkolwiek innym.
Zresztą nawet i nauczanie o bukłakach jest zwyczajną zabawą dla dzieci, bo dlaczego zakładać, że ktoś nie będzie miał zegarka, zapalniczki i jakiegoś zbiornika na wodę, ale już obuwia i odzieży nie będzie samodzielnie wykonywał z łyka, tkanej przędzy, czy wyprawianych skór?
@Piotr
„Admin ma trochę racji w tym, że życia nie wystarczy aby nauczyć się wszystkiego, więc w poznawaniu nowych rzeczy trzeba ustalić jakieś priorytety ważności ”
Otóż to. Przy czym dalece łatwiej jest zdobyć wiedzę, niż nabyć umiejętność.
Np. pływać się z książki, ani nawet filmy, nikt nie nauczy.
Ale z drugiej strony ktoś, kto pływać nie umie, a przeczytał, że pływak może zrobić z butelki po wodzie, worka na śmieci, reklamówki, jest „do przodu”, względem nieumiejącego pływać, a takiej wiedzy nieposiadającego.
Oczywiście jak ktoś wychodzi z założenia, że się nie musi uczyć pływać, bo czytał o zawiązanych workach na śmieci, to już zupełnie inna bajka… 😉
I jeszcze jedno. Statystycznie, kiedy ty jesz kapustę, a ja mięso to razem jemy gołąbki. A kiedy wyprowadzasz psa na spacer to statystycznie macie po trzy nogi! 🙂 Taka jest statystyka. 🙂
Wyświechtane i niskiego lotu…
@ Lesiu
Piszesz (08.07.2016 o 10:22), że ponad 40 lat zajmujesz się surwiwalem, więc zakładam, że masz co najmniej 10 więcej. Smuci mnie, że w tym wieku mylisz pojęcie „statystycznie” ze „średnio”.
Być może to wiesz, ale pamiętaj, że statystyka ma o wiele więcej narzędzi niż tylko średnia arytmetyczna i i uwzględnia o wiele więcej zagadnień, aby była użyteczna.
Jeśli nie, to szkoda. Może jest tu pole do zdobycia przez Ciebie nowych umiejętności…
Jakiś ty poważny…
@ Admin.
Nie wiem dlaczego w pewnym momencie nie mogę już dalej odpowiadać na posty… Napis „odpowiedź” się zwyczajnie nie wyświetla.
@Piotr.
Masz rację. W mieście o wiele łatwiej znaleźć pustego PET-a, foliówkę czy prezerwatywę – o babkę raczej trudno. Zero polemiki na ten temat. Po prostu Admin pytał to odpowiedziałem, ale jeśli nie ma czytelnika na tego rodzaju tematy wcale nie garnę się, by je opisywać. Nic na siłę. 😀 Buźka! 🙂
Trafilem tu przypadkiem ale napisze,ze podziwiam cierpliwosc w dyskusji z kolega Lesiem.
Stawiam zlote Krugerandy przeciw zoledziom,ze kolega Lesiu to tylko teoretyk,bo to wszystko,co tak uparcie powypisywal,na pozor sluszne,generalnie w dzisiejszych czasach jest bez sensu i nic prawie nie warte.Mialem nie reagowac,alevtekst o tym,ze zapalniczka jest niepotrzebna,bo i tak zamoknie jednak mnie sprowokowal.Bazujac juz tylko na tym twierdze ponownie,ze Lesiu to teoretyk samochwala,zyjacy w nierealnym swiecie wlasnych urojen.
Nie mowiwc juz o tym,ze jesli znowu bedzie wojna,to Lesiu sie nawet o tym nie dowke,bo Polska pierwsza stanie sie radioaktywna pustynia,ew.zostanie zajeta przez Rosje w maksymalnie 2-3 dni.Takie manewry jak ostatnie,z udzialem 150 000 zolnierzy,okolo 30 000 pojazdow i setek samolotow,wystarcza zeby na rozkaz wytrzec Polske z mapy zanim Nato sie zbierze na dyskusje a kolega Lesiu zdecyduje,dokad uciekac i z czym.Jesli oczywiscie jeszcze bedzi3 zyc.
Pozdrowienia
Jest to możliwe. Albo po prostu nas epicko strollował.
Nie lubimy pozostawiać tu bez odpowiedzi komentarze, które mogą być potencjalnie szkodliwe dla innych czytelników. A wywalanie ich zawsze jest ostatecznością.